Wybaczcie przekleństwo w tytule, ale pisząc o tak surowych, chuligańskich wręcz gatunkach muzycznych jak brazylijski baile funk czy południowoafrykański gqom, nie ma co owijać w bawełnę i na siłę romantyzować miejsc, z których się one wywodzą. Każde uderzenie perkusji, każdy pochód basu i każde słowo wypowiedziane do tych straceńczych rytmów, bierze swój początek na ulicach nędzy – w favelach Rio czy São Paulo i w towniships Durbanu. O tym jak się żyje w KwaZulu-Natal – wzorcowym wręcz przykładzie takich samorodnych obszarów biedy i bezrobocia – sporo mówi anegdota, która napisała się na moich oczach kilka tygodni temu. Będąc w Nowym Jorku chcieliśmy z moimi kumplami z RPA zapędzić się głębiej w Harlem, na co nasz przewodnik mówi, że nie można, że getto, że niebezpiecznie, że zdarzają się tam strzelaniny. Chłopaki tymczasem pewnym krokiem zmierzając dalej w obranym kierunku, rzucili mu tylko na odchodnym just like home, all day, everyday. I taka właśnie jak wychów w takich miejscach jest muzyka, która tam się rodzi – nagła i prędka, gęsta i ostra, twarda i pełna życia: muzyka emocjonalnych uniesień, seksualnych zrywów i brutalnych zderzeń.

Zachodni, uprzywilejowany świat ma skłonność by rzeczone stany uwzniaślać i w swoim bezpiecznym poukładaniu do pewnego stopnia do nich dążyć. A to właśnie do pewnego stopnia jest kluczowe, bo żyć do pewnego stopnia się nie da – albo żyjesz albo nie. I dlatego też przeważająca większość muzyki inspirowanej rzeczonymi gatunkami, a powstającej w miejscach ekonomicznie dobrze sytuowanych jest miałka, sztuczna i niewiarygodna. Tu jednak wjeżdża T’IEN LAI całe na… konspiracji opierając swój enigmatyczny wizerunek. To, że ów kolektyw wywodzi się z bydgoskiego fermentu twórczego – w którym industrial jest widziany jako muzyka folklorystyczna, krautrock jest bardziej dubowy niż rockowy, a międzygatunkowość i retrofuturyzm są jedynymi kluczami… wiolinowymi – nie jest żadną tajemnicą. Ba, sieć jest pełna informacji dotyczących tego, kto konkretnie gra w tym zespole, w jakich okolicznościach się on zawiązał i jak ewoluował. Mnie to jednak zupełnie nie interesuje, bo właśnie za sprawą masek zakładanych na koncertach i do sesji zdjęciowych, T’IEN LAI udało się wyrwać z oków klasy, narodowości i wszelkiej socjalizacji – od edukacji, przez stygmat metryki, aż po kwestie towarzyskie. T’IEN LAI – podobnie jak mieszkańcy wspominanych faveli czy townships – żyje ponad ludzkim prawem czy też raczej poniżej jego radaru. T’IEN LAI w ogóle – przede wszystkim – żyje. Na stówę, nie do pewnego stopnia i dlatego właśnie ich muzyka jest ważka, prawdziwa i wiarygodna – nagła i prędka, gęsta i ostra, twarda i pełna życia.

Photo Credits: Natalia Biernacka

Ich najnowsze, drugie „Natury” są namacalnie wręcz żywe. Wijące się jak tytułowa kobra z numeru rozpoczynającego tę taśmę i pobłyskująco refleksywne jak „Lustra” ten materiał domykające. Zmysłowe jak baile funkowe hulanki i zagrzewające do boju jak gqomowe pieśni wojenne, jednocześnie jasne i ciemne, transowo motoryczne acz też wielopłaszczyznowo głębokie; transowe, psychoaktywne i wspólnotowe. Względem zachodnich standardów nobilitujących zawsze muzykę graną a nie klikaną na komputerze, ktoś mógłby wręcz powiedzieć, że są bardziej żywe niż gros rdzennych produkcji z Brazylii czy RPA – gdzie produkcyjnym idée fixe jest Fruity Loops – ale rzeczona hierarchia jest oparta na zgniłym, anachronicznym przywileju. Maestria T’IEN LAI zasadza się bowiem w ogromnej mierze na tym, że ich muzyka nie idzie w komplikację i nawet na moment nie traci z celownika tegoż wzniosłego, uwalniającego ducha, którego potęga drzemie w prostocie. Na tym, wymykającym się zwykle ludziom wschodu, KONKretnym pierdolnięciu, które odbiorcom każe się wznosić, zrywać i zderzać… w tańcu.