Nie bójcie się – to pierwsze słowa, które padają na najnowszym albumie wrocławskiego beatmakera znanego jako Opiat, a w tym konkretnym przypadku Opiat, The Phantom. Słów na tej drugoobiegowej taśmie nie ma zbyt wielu, bo to kaseta producencka ale i tak rapowanych wersów jest tu nieporównywalnie więcej niż na jego poprzednich wydawnictwach. To, że wśród gości na „The Mystery of Polish Shadows Vol.2” przewijają się min. Ras, Kabe, Liroy i Koneser nie powinno jednak nikogo dziwić, bo choć to do cna podziemny – dystrybuowany tylko w jednym sklepie – materiał, to Opiat równie często jak w undergroundzie pojawia się w mainstreamie. To, że jego najbardziej hitowe produkcje mają dziesiątki milionów wyświetleń nie przeszkadza mu jednak brać udziału w niszowych bitwach producenckich i wydawać samizdatowych taśm. Skoro więc on sam nie boi się takich ruchów, nie ma się co lękać i… czas ruszać jego śladem do tych rzadziej dziś uczęszczanych, przykurzonych i surowo przystrojonych komnat hip-hopu.

Mam tyle w sobie złości; przekaz musi być prosty – jebać chujowych gości!

Photo Credits: Kamil Lach / zgonowicz.com

 

Jednym z moich najbliższych przyjaciół od dziecka jest Pan Yapa – to on zaraził mnie rapem i do dziś jest moim muzycznym mentorem. Jak mi pokazał jakieś pierwsze nagrania, to ja od razu wsiąkłem w to bez reszty – rolki, graffiti i skreczowanie na jakichś starych, odsłuchowych gramofonach, słuchanie, szukanie i dowiadywanie się coraz więcej i więcej. Na drogę producencką nakierował mnie natomiast Marek Dziedzic – producent i kompozytor współpracujący między innymi z Melą Koteluk, Sanah czy Michałem Szpakiem, laureat Fryderyka. Spotkaliśmy się na skejtparku, połączyła nas – jak wiele innych osób w tamtych czasach – trawka i jakoś zaraz wylądowałem u niego na chacie. Wchodzę, a tam gramofon, jakieś tajemnicze maszyny do produkcji muzyki… łooo, co tu się dzieje?!? On wtedy robił taki projekt „Zbrodnia w afekcie” – do dziś dla mnie genialny – i jak usłyszałem te bity, to sobie od razu powiedziałem: kurde, chcę być jak on! Pierwszy komputer kupiłem z Auto Giełdy – lokalnej dolnośląskiej gazety z ogłoszeniami motoryzacyjnymi i nie tylko. Do dziś pamiętam jak stałem z nią taką wielką, poskładaną w budce telefonicznej i dzwoniłem z karty. Złom to był straszny ale na nim zrobiłem swoje pierwsze rzeczy – Magix Music Maker i sample z gramofonu ZAWSZE! – już na początku naszej rozmowy podkreślając swoje przywiązanie do płyty winylowej, swoje prapoczątki wspomina Opiat. Wychowując się na blokowiskowej części wrocławskiej Różanki przyszły producent wiódł typowe, osiedlowe życie przełomu milleniów czyli nieustanny slalom między wszechobecnymi wybuchami przemocy i kuszącym smakiem nowych używek; nadzwyczaj często kolizyjny kurs na najlepszy dzielnicowy dom kultury tego czasu czyli hip-hop. Ja jestem uczuciowym, delikatnym gościem ale żyjąc na osiedlu, to… jak wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one; nieraz trzeba było pokazać, że nie dam sobie w kaszę dmuchać – po dwudziestu latach tę dobrze znaną wszystkim wychowankom lat dziewięćdziesiątych i wczesnych dwutysięcznych, podwórkową zależność podsumowuje autor „The Mystery of Polish Shadows Vol.2” – To zatruwa umysł młodego człowieka i naprawdę ciężko było mi się z tego wyrwać, jako osobie, która chce robić muzykę… ambitną, a niekoniecznie chuligańską. Moją ucieczką z osiedla było siedzenie w studiu. Chłopy dzwonili, że dawaj na ośkę, a ja im mówiłem, że nie, bo siedzę w studiu i słucham jazzu. Nie, no co ty, jakiego jazzu?!?

Photo Credits: Kamil Lach / zgonowicz.com

 

Starej bramy fetor, dlatego więcej chcę!

Nigdy nie miałem na nic pieniędzy, więc przez długie lata wszystko robiłem na komputerze i podłączonych do niego klawiszach. Nadrabiałem też trochę zawsze na żywych instrumentach, które do tego dogrywałem – jakichś grzechotkach, dziwnych dźwiękach do mikrofonu. To wydaje mi się, że był mój atut, bo mało kto to wtedy robił – o swoim warsztacie producenta opowiada Opiat, który przez długie lata był najlepiej kojarzony we wrocławskim podziemiu hiphopowym. Na jego bitach nawijali głownie Hemo i członkowie składu ADHD, który po tym jak wydał swoją debiutancką płytę w głównym nurcie – „Krew i kości” wypuszczone nakładem Stoprocent – zaraz się rozwiązał. To jest klątwa Wrocławia. Tu jest dużo znakomitych artystów – muzyków, malarzy, rzeźbiarzy i oni w dużej części mają świadomość swojej wartości, więc nie chcą się w jakikolwiek sposób „sprzedawać”. Wielu z nich uważa, że jeśli pokażesz coś swojego w tak zwanym obiegu komercyjnym, to jest zdrada. A w Warszawie, mam wrażenie, że jest na odwrót – każdy chce coś sprzedać, nawet jak nie ma żadnego skilla i nic do zaoferowania. Kraków mi się wydaje nieco podobny do Wrocławia – taki poetycki, artystyczny; tak bardzo przeświadczony o swojej zajebistości, że w ogóle nie skory do tego, żeby się jakkolwiek reklamować. A talent, niestety, nie zawsze wystarcza, żeby się przebić – diagnozując scenę miasta, z którego na szersze wody wypłynęło ledwie kilku reprezentantów środowiska hiphopowego mówi producent, który dziś stoi w pierwszym szeregu tego wąskiego grona – Ja zacząłem pracować w bardzo młodym wieku – tyrałem na dwie zmiany, wyjeżdżałem za robotą za granicę i żeby przetrwać w tym wszystkim, to zawsze musiałem mieć możliwość robienia bitów. Czy jechałem do Anglii, Holandii czy Kanady, to zawsze brałem ze sobą sprzęt, diggowałem tam w płytach i po nocy robiłem u siebie w pokoju muzę. Moja mama od lat już mieszka w Vancouver i do niej po wielokroć jeździłem – tam jest legalizacja marihuany, dużo sklepów z winylami; miło tam jest ogólnie. Codziennie więc chodziłem do pracy – i za te pieniądze kupiłem choćby mój pierwszy profesjonalny gramofon – a później jechałem godzinę do downtown, grzebałem w płytach i po nocach robiłem bity, żeby… rano znów iść do roboty. Zawsze więc marzyłem o tym, żeby się wreszcie jakoś z tej muzy utrzymać – bo ile tak można tyrać jak wół, a później po nocy jeszcze robić bity?!? Jak w tym – i tak już – skomplikowanym równaniu pojawiła się rodzina, to coraz częściej nachodziły mnie różne czarne myśli, ale na szczęście wypaliła mi ta moja mainstreamowa „kariera” czyli to, co robimy z Kabe. Los sprawił, że mogłem wreszcie rzucić pracę i utrzymywać się tylko z robienia bitów. Założyłem więc sobie taki niecny plan, że na moment „zdradzę” te moje wyuczone za dzieciaka wartości i tę kulturę hiphopową, która mnie wychowała i skoro ta muzyka mnie poniekąd wykorzystuje, to ja też ją wykorzystam. I teraz zarabiam pieniądze na czymś za co kiedyś bym się na siebie obraził, ale dzięki temu mogę zrealizować właściwie wszystko o czym zawsze marzyłem. Bo ja to kiedyś byłem takim oldschoolowcem, że bym się pobił z kimś za ten prawdziwy hip-hop, jak bym wtedy wiedział, że kiedyś takie rzeczy będę robił, to bym sobie sam do tyłka nakopał.

Nie myślałem, że tak będzie kiedy chodziłem po bruku; dla mnie pieniądz to narzędzie – umożliwia wiele ruchów

Jestem spod znaku bliźniąt. Nie wkręcam się w jakieś horoskopy i za głęboko w to nie wchodzę, ale z tymi znakami zodiaku to się zwykle sprawdza, dużo mówi o tym kto jakim jest człowiekiem. Kabe jest 17 czerwiec, ja jestem – 18, obaj bliźnięta i znamy się na wylot. Ja wiem, co on planuje zanim jeszcze mi powie i na odwrót; dobrze się dogadujemy – mówi Opiat, kiedy go pytam o to jak godzi swoją mainstreamową, trapową karierę i podziemną hiphopową pasję. Kiedy większość artystów porzuca swe młodzieńcze fascynacje wraz z pierwszym krokiem postawionym w głównym nurcie, wrocławski producent zdaje się bowiem jeszcze bardziej dociskać… paluch na swoim od dawna wymarzonym, a dopiero niedawno zakupionym samplerze. Kiedy „Nad ranem” przebija próg sześćdziesięciu milionów wyświetleń na youtube, on wydaje własnym sumptem kasetę w stu egzemplarzach. Gdy „King Kong Tour” zahacza o kluby w Wielkiej Brytanii, on jedzie na podziemny beat battle do Częstochowy. Kiedy jego mainstreamowe produkcje nieustannie dialogują z aktualnym trendami, dodany do pseudonimu przydomek The Phantom pozwala mu wrócić do emocji, które towarzyszyły mu, gdy w domu rodzinnym ciął pierwszy sampel na Magix Music Makerze. To, co robimy z Kabe jest właściwie całe zagrane na instrumentach – wszystkie gitary są zagrane przez muzyków sesyjnych, a wszystkie basy i linie melodyczne – przeze mnie na klawiszach. Ja jestem samoukiem – nie znam nut, tonacji i wszystko robię na ucho, ale dziś często robię to w profesjonalnych studiach, w towarzystwie zawodowych instrumentalistów. Cały ten mój hip-hop powstaje natomiast u mnie w domu – mam swój pokój, w którym mam sprzęt i płyty i to jest taka moja odskocznia od tej całej mainstreamowej rzeczywistości – zaznacza Opiat oprowadzając mnie po swoim muzycznym azylu, gdzie pośród samplerów walają się zabawki jego córki, a obok regału z płytami stoją sanki – Bo ja już nie jestem tym małolatem z osiedla i już z tym wszystkim nie walczę, ale jednak wciąż mam ten hip-hop głęboko w sercu i mnóstwo rzeczy mnie po prostu wkurwia. Jak po koncercie podchodzi do mnie dzieciak z czterema płytami Kabe w ręku, gdzie ja te wszystkie bity wyprodukowałem i wszędzie tam jest moja ksywka, a ten mówi „proszę pana, czy mógłby pan poprosić Kabe, żeby mi się podpisał, bo ja jestem wielkim fanem, wszystko sprawdzam”… Albo jak raperzy piszą na relacjach: „producenci dawajcie bit na hita, bo siedzimy w studiu”, dzieciaki wysyłają swoje najlepsze bity, ci nagrywają te „hity”, koszą na tym hajs, a producenci mają z tego… kopa w dupę. Połowa z tych raperów nie zna nawet ksywek beatmakerów na których produkcjach rapują, a w Stanach większość MC’s wie nie tylko kto im robi bity, ale też z jakich płyt sampluje, kto je nagrał i co jeszcze wyszło w tej samej wytwórni. Taki Travis Scott czy Young Thug wie to wszystko, bo Metro Boomin robi wciąż bity na MPC i sampluje przy nich winyle. A u nas nie wiedzą tego często nawet raperzy, więc jak wymagać tego od słuchaczy… Jak takie myśli mnie nachodzą, to dziś przynajmniej mogę usiąść do Ensoniq ASR-10 – kultowego samplera, na którym pracują między innymi Kanye West, Timbaland czy Alchemist, a który ja kupiłem sobie z pieniędzy z tej mojej mainstreamowej „kariery” – i nie martwiąc się o to, że rano znów będę musiał iść do tyrki, zrobić jakiś nowy bit dla tych kilku osób, które to wszystko świetnie kumają.

Stoję sobie w tle jak Alchemist, nie odzywam się jak na chemii; wokół mnie wszędzie cyferki, świat jest dziki ale będzie jeść z ręki

Do cna hiphopowe biciory fantomowego aliasu Opiata na razie wychodzą na własnym sumptem wydawanych taśmach i wrzucanych do sieci spontanicznych płytach producenckich. Nie wiadomo jednak czy za chwilę to właśnie te oparte na samplach, klasycystyczne kolaże nie będą bardziej w cenie niż jego syntetyczne trap’n’drillowe hity. Amerykański rynek rapowy zalewają przecież co rusz kolejne fale retrofuturystycznych nawiązań do 90sowej, hiphopowej tradycji. DJ Muggs kilka lat temu wymyślił się na nowo, Griselda z roku na rok rośnie w coraz większą siłę, a pośród raperów współpracujących z Alchemistem znów coraz częściej pojawiają się MC’s z pierwszej ligi; jeden z najważniejszych sterniczych współczesnego, mainstreamowego rapu, Drake na swój tegoroczny album wziął przecież soulową pętlę od Conductora Williamsa, a Lil Wayne już dłuższą chwilę nie brzmiał tak świeżo jak na gościnnej zwrotce u Benny’ego the Butchera. I choć w naszym krajowym środowisku, podobne ruchy zawsze odbijają się echem, to rzeczone koła na wodzie muszą się zwykle dłuższą chwilę rozejść. Ja cały czas klepię te bity i mam ich całe mnóstwo, a raperzy – nikomu nie ujmując – nie są zazwyczaj tak płodni, więc one sobie leżą. I jak już się ich trochę nazbiera to sobie je wypuszczam na tych moich solowych wydawnictwach, bo żal mi jest po prostu, żeby się zmarnowały – mówi Opiat, w którego solowej dyskografii jest już dobre kilka albumów: konceptualny „27 SHADOW” oparty w całości na samplach z artystów należących do klubu 27, podróżnicze „The Mystery od Purple Shadows Vol. 1” i „Black Lobster” zrealizowane na kanwie płyt przywiezionych z Kanady, Malty i Chorwacji, a także najnowsze „The Mystery of Polish Shadows Vol.2”, na którym – wyjątkowo – pojawiło się blisko dziesięciu raperów – Ledwie kilka z tych numerów zostało nagranych specjalnie na ten materiał. Zdecydowana większość z nich to rzeczy zrealizowane na potrzeby nigdy nie wydanych płyt albo efekty różnych imprez z mikrofonem w tle. Choćby numer zamykający tę taśmę, w którym gościnnie pojawiają się Kabe i Liroy, to właśnie taki owoc nocki zarwanej w jednym z warszawskich studiów nagraniowych. Od Liroy’a są tam dokładnie dwa wersy, które i tak są dla mnie zaszczytem, bo za małolata na murku z boomboxa „Alboom” na pętli katowaliśmy, dwie kasety mieliśmy na całe podwórko i jedną matka koledze zabrała za te przekleństwa i już nie oddała, a druga krążyła z rąk do rąk i jej sobie cichaczem słuchaliśmy. Od Kabe jest… tyle samo i finalnie z całej tej „sesji” miałem tylko refren – zajebisty refren, do którego dodałem Bińkowskiego z youtube’a i hula. Z Koneserem tak samo – całą płytę z nim chciałem zrobić, ale się finalnie nie dogadaliśmy, więc znów zostało mi trochę materiału, który tu użyłem, bo żal mi było żeby przepadł. Z większością newschoolowych raperów jest ten problem, że oni nie wiedzą po co mieliby się do tych moich bitów dogrywać, bo przecież nie ma z tego żadnego hajsu. Może ewentualnie coś takiego viralem się stanie – czego bym sobie życzył, bo naprawdę chciałbym, żeby dało się jeszcze kiedyś zarobić porządne pieniądze na prawdziwym hip-hopie – ale większość osób robi takie brzmienie jakie się aktualnie sprzedaje i jak już trochę na tym zarobią, to te pieniądze im tak umysł zatruwają, że już myślą tylko o nich. Pieniądze, jakie Opiat zrobił dotychczas na swoim flircie z mainstreamem, przeznaczył tymczasem na swój od zawsze wymarzony sprzęt – Akai MPC-2500, S950 czy wspomniane już tu Ensoniq ASR-10, które kupił od wdowy po Andrzeju Mikołajczaku, który grał w tak ważnych dla polskiej muzyki rozrywkowej zespołach jak ABC czy Test i wyprodukował pierwszy album Slums Attack. Na Rolanda SP404-SX, na którym zrealizował „The Mystery of Polish Shadows Vol.2” i jeszcze kilka innych maszyn dzięki którym jest w stanie samodzielnie miksować i masterować swoją muzykę. Na podróże i płyty. Na komfort rodziny i spokój ducha, które to dobra praca na dwa etaty i migracja zarobkowa zazwyczaj mocno nadwyręża. Kiedy natomiast pytam go na odchodnym czy nie jest czasami zmęczony dźwiękiem i czy po powrocie ze studia, gdzie cały dzień planowali z Kabe to jak podbić krajowe listy trapowych przebojów, ma jeszcze siłę usiąść do sampli, bez wahania odpowiada, że ja po prostu bardzo kocham tę muzykę, od której to wszystko się u mnie zaczęło i zrobię naprawdę wszystko, żeby ją robić. Oczywiście zdarzają się sytuacje, że już mam tego wszystkiego dość, ale mija ledwie dzień czy dwa i już tęsknię za tym, żeby do tych płyt znowu usiąść. Niektórzy tak mają z konsolą, że jak się wkręcą w jakąś gierkę to tylko w niej by siedzieli, a ja mam tak z bitami. To jest moja największa pasja, przygoda i też ciągła nauka – poszerzanie wiedzy, rozwijanie umysłu i… wszystkiego właściwie innego; rozwój człowieka.