Hipertrofia dźwiękowa

Pamiętam jak w latach dziewięćdziesiątych przyszedł do nas termin IDM – Intelligent Dance Music. I choć wszystko, co płynęło z Zachodu było obce, świeże i – oczywiście! – fajne, to jakoś do tego określenia nigdy nie mogłem się przekonać. Bo jak niby ta muzyka – sama w sobie przecież nie myśląca – może być inteligentna?!? I jak to świadczy o całej gamie gatunków elektronicznych, które w ramach tej klasyfikacji wychodzą na… głupie?!? Wczesne Detroit techno, niemieckie click’n’cutsy czy przeróżne światowe odpryski po industrialu, wszystko to niby durne i bezmózgie, a tylko Angole z Warpu i okolic robią rzeczy światłe i mądre?!? No, ni ch…olery.

Pamiętam, że podobne wrażenie towarzyszyło mi kiedy kilka lat temu po raz pierwszy usłyszałem termin deconstructed club. Wyobraziłem sobie od razu instrukcję z Ikei, w której jakiś lokalny dancing jest rozłożony na części pierwsze i za pomocą kilku narzędzi można te wszystkie światła, głośniki, stołki i płytki parkietu poskładać we w pełni funkcjonalny lokal nocny. I ja rozumiem, że ten świeży ruch muzyczny – na którego falach przypłynęli do nas Arca, SOPHIE czy duet Amnesia Scanner – domagał się nowego określenia, to jednak nie mogę się przemóc, żeby całą tę post-gatunkową, pęczniejącą od wpływów i wytworów, dojmująco współczesną scenę zamknąć w klubie. Nawet jeśli miałby on być zdekonstruowany, to nie mieszczą się w nim ani (po)rockowe nagrania Yvesa Tumora, ani seks-rapy od Shygirl, ani też flamenco-ton od – często z tym zrywem wiązanej – Rosalíi. No, ni ch…olery. 

Pamiętam też jak pierwszy raz usłyszałem julka ploskiego, a dokładnie jego wczesne rzeczy z bandcampa, które puściła mi koleżanka zaprawiona w sieciowym diggingu i przyswajaniu rzeczy ciekawych acz dziwnych, a może właśnie inteligentnych i zdekonstruowanych?!? O ile jednak IDM i deconstructed club, to terminy do twórczości Julka świetnie pasujące, to jednak zdarza mu się zrobić coś bezceremonialnie głupiego czy misternie poukładanego. Od kiedy w 2018 roku przedarł się do szerszej świadomości za sprawą płyty „Tesco”, każdym swoim kolejnym wydawnictwem i (zawsze spektakularnym) występem na żywo, dowodzi on, że wszystkie szufladki są dla niego zbyt ciasne, a określenia gatunkowe – na wskroś współcześnie – w moment przestarzałe. RPG trance? Proszę bardzo! Giallo hardcore? Oczywiście! Symfoniczny glitch? O, człowieku, pewnie! Wyobrażacie sobie jednak wszystkie te kategorie w rozpisce waszego spotifaja?!? No, ni ch…olery.

fot. Filip Preis

Wszystkie rzeczone tropy znaleźć można tymczasem na jego najnowszym wydawnictwie – EPce zatytułowanej po prostu „Julek! Julek! Julek!” – EPce, która zapowiada przyszłoroczny album ploskiego i też może posłużyć za jego swoiste dźwiękowe résumé; EPce, która w natłoku wypełniających ją pomysłów i tropów mogłaby się spokojnie rozrosnąć do formatu albumu, albo nawet i kilku. Niespełna kwadrans trwania tego nieustannie pęczniejącego dźwiękowego bloba

pozwala być jednocześnie na nielegalnym rejwie i w magicznym lesie rodem z któregoś fantasy, jedną nogą tańczyć, a drugą zrywać się do ucieczki, marzyć, śnić i tonąć w endorfinach. To pełza! To się skrada! To zjada cię żywcem! – kusi mnie, żeby tu napisać za wspomnianym trailerem . To żyje! – wypadałoby napisać za innym

A czy da się to wszystko jakkolwiek jednoznacznie nazwać, przyszpilić i w prosty sposób wyłożyć. No, ni ch…olery. 

 

 

fot. Filip Preis