Jeśli wierzyć różnym (pseudo)naukowym teoriom mówiącym o tym, że pewne popkulturowe trendy wracają co dwie dekady, aktualny zwrot w stronę lat dziewięćdziesiątych nie powinien nikogo dziwić. To, że jungle przeżywają dziś swój wielki renesans ma jednak więcej niż jeden powód. Tych przyczyn jest wręcz cały masyw.

Jungle, jungle… Fever! Siedzę sobie właśnie w warszawskim Relaksie, a w głośnikach leci „Dub Plate Fever” DJ’a Hype’a, który ledwie kilka tygodni temu grał na festiwalu Up To Date. W miniony weekend wpadłem na chwilę na balangę zorganizowaną przez stołeczny Muwment, gdzie pośród różnych basowych hybryd prym wiodły również brytyjskie, chuligańskie brejki z połowy lat dziewięćdziesiątych, a za didżejką obok znanego z podobnych fascynacji Phatraxa rozkręcała ten bashment… Young Leosia. Kilka miesięcy temu natomiast jak puściłem kilka rastamańskich rollerów na release party „Rulety” 1988, jeden weteran rodzimej sceny basowej zaraz przysłał mi sms’a o treści: mordko, to co, teraz w Warszawie znów gra się jungle? I choć w różnych środowiskowych niszach grało się go właściwie nieprzerwanie od schyłku zeszłego wieku, to… racja, wygląda na to, że dziś znów gra się go też w innych miejscach, a młoda gwardia szaleje przy nim jak przy chyba żadnym innym gatunku muzyki klubowej.

1988 fot. Sandra Szmigiel

 

Jungle bowiem od momentu w którym zrodziło się na wyspiarskich soundsystemach początku lat dziewięćdziesiątych, po dziś dzień pozostało niewzruszonym punktem odniesienia w kwestii parkietowego brudu i surowości, agresji i bezkompromisowości, natłoku i… nieustannego porządkowania tego chaosu względem jego przydatności do tańca. Podczas gdy większość innych, brytyjskich trendów klubowych potulniała wraz z czasem i narastającą popularnością – garage stawał się coraz bardziej melodyjny, grime – cukierkowy, a dubstep… przejęli amerykanie i zrobili z niego EDM’ową wiksę – ten konkretny bękart klubowego (hardcore) kontinuum nigdy z tonu nie spuścił, szerszych kręgów słuchaczy nie pozyskał i wciąż pozostaje do cna… massive. Rudeboy style – perka za którą robi amen break, bas i wokal – z tego naprawdę trudno byłoby zrobić dla wszystkich przystępny, chwytliwy, popowy tjun; jakkolwiek rozumianą komercję – z zawadiackim uśmiechem na ustach mówi oryginalny junglista Kwazar – DJ, producent i studyjny magik z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem na soundsystemach. O tym natomiast, że ten awanturniczy protoplasta drum’n’bassu jest wciąż niesamowicie istotny nie tylko u nas, ale również w swoim mateczniku wspomina DJ Zeten, jeden z trzech końców TONFY, autor zeszłorocznego mixtejpu „WSRÓDNOCNEJ CISZY” i też jeden z najaktywniejszych budowniczych mostów pomiędzy światkami nadwiślańskiego rapu i elektroniki: Rok temu po raz pierwszy pojechałem do Anglii, a w tym roku byłem tam drugi raz. Wtedy trzy tygodnie, teraz tydzień i jak za każdym razem obczajam sobie te imprezy, plakaty czy jakichś amatorskich DJ’ów na instagramie, to wydaje mi się, że tam wciąż takim klubowym mainstreamem jest… jebanie brejków i MC, który krzyczy do mikrofonu. Gdzie nie pójdziesz, na który plakat nie spojrzysz to tam zawsze ramię w ramię młodziaki i zupełnie legendarne postaci grają jungle i drumy.

DJ Zeten fot. Tobiasz Petrykowsky

 

Mnie się podobają te melodie, które już raz słyszałem

Zróbcie hałas dla tego junglisty, on tu grał jak ja miałem roczek – kilka miesięcy temu wrzeszczał Kierat z TONFY zapowiadając seta Kwazara w Pogłosie. O ile bowiem rzeczonego reprezentanta Bass Brigade i Respecta Kru, żadnym wychowankom Radiostacji czy różnych środowiskowych imprez soundsystemowych przedstawiać raczej nie trzeba, to młode pokolenie krajowych rudeboy’ów i rudegals nie ma zwykle pojęcia kim jest ten czy tamten brejkowy DJ, który przy odrobinie fantazji mógłby być ich ojcem. Bo choć Warszawa właściwie od zarania lubowała się głównie w równym cztery na cztery, to wszelkie połamane rytmy i szybsze tempa również miały tu swoich oddanych wyznawców i promotorów. Dla mnie całe to jungle’owe poruszenie, to było kupowanie płyt na bieżąco i ciągłe śledzenie tego czym żyje ta scena od jakiegoś… 2003 roku; wtedy już na pewno, a wcześniej to też była połamana, brytyjska muzyka – trip-hopy, headzy, salki chill-outowe na imprezach transowych – wspomina Kwazar zza gramofonu z którego leci właśnie… „Matka Słońca”, baśń cygańska wytłoczona w 1982 roku na płycie winylowej przez Polskie Nagrania. Siedząc w swojej studyjnej kanciapie ów lokalny basowy weteran, zgrywa właśnie sampel potrzebny mu do urozmaicenia brejkowego remix, który stworzył wczoraj dla pobrzmiewającego Indiami, mistycznego Surtarangu. Stróżka słodkiego dymu unosi się nad trzeszczącą, starą płytą, a ten dalej opowiada: Mówiło się wtedy, że to IDM – połamana, inteligentna muzyka brejkowa. A, że w Warszawie tego czasu nie było żadnego środowiskowego edukatora od jungle’i, to my zwykle mówiliśmy po prostu, że to drumy. Dopiero jak w pewnym momencie pojechałem do Krakowa, to się okazało, że tam są nie tylko drumy, ale też breakcore’y, frenchcore’y i hardcore’y, gabbery, garage i jungle, a wszystko to na takim poziomie, że heeeeej.

Kwazar

 

Lokalnymi ośrodkami pierwszej fali brejków były bowiem w owym czasie właśnie Kraków, Szczecin i Łódź. Na południu ów basowo-perkusyjny kaganek niósł MK Fever, na północnym zachodzie powstawało wtedy Electric Rudeboyz, a w centralnej Polsce działała ekipa Sonic Trip. Poza tym jak ważnym wydarzeniem dla całego lokalnego środowiska była premiera „Kolejnego kroku”, ja chyba najlepiej pamiętam jungle i breakcore’y w klubie Alter Ego. Mam wręcz wrażenie, że jak bym tam teraz pojechał, to ci goście dalej by tam skakali do tych tjunów… – swoje szczecińskie korzenie rozpamiętuje 1988, współtwórca sukcesu Synów, autor tegorocznego albumu producenckiego o tytule „Ruleta”, producent dla którego brytyjska muzyka klubowa zawsze była jednym z najważniejszych punktów odniesienia – Ja w to nigdy za mocno nie wszedłem, bo byłem bardziej „na rapie”. W sumie jednak zawsze się tym jarałem – jak gdzieś usłyszałem jakiś jungle czy drum’n’bass to za każdym razem była zajawka, ale też całe imprezy tego typu nieco mnie męczyły. Skłamałbym więc mówiąc, że się na tym wychowałem i też nie mam teraz zamiaru być jakimś promotorem brejków, ale bardzo się z tą energią utożsamiam – z tą surowością, brudem i agresją, którą wręcz żyje brytyjska muzyka basowa; z całą kulturą. Kultura ta natomiast po wczesnych latach 90sowej wolności, kiedy wszystkie gatunki elektronicznej muzyki klubowej – nie ważne czy to house czy drum’n’bass – nazywano techno i grano je obok siebie w tych samych kilku klubach, znalazła swoje ujście w niszach: na czysto środowiskowych imprezach w rodzaju junglist meetings czy oddzielnych scenach stawianych na technivalach bądź festiwalach reggae. Jungle’om przez minione dwie dekady bliżej bowiem było do takich parkietowych ekstremów jak breakcore czy hardstyle, niż do szerszego klubowego obiegu XXI-wiecznej Polski. Do czasu…

1988 fot. Sandra Szmigiel

 

Jak amen w pacierzu

To jest dla mnie (Roland) 808… ale to brejk. To jest to samo – tak jak korzystasz z jednego brzmienia osiemset-ósemki, które modyfikujesz na różne sposoby, tak tu masz amen break – to jest poniekąd automat perkusyjny tylko podchodzisz do niego w nieco inny sposób – rozciągasz, spowalniasz, efektujesz. To jest dla mnie zupełnie fascynujące, że jeden wcale nie tak znowu długi loop jest w stanie napędzić i pociągnąć tyle różnej muzyki. Ktoś powinien za to nobla dostać – stwierdza 1988. Owym kimś jest natomiast niestety już nieżyjący Gregory Coleman, bębniarz soulowej grupy The Winstons, która w 1969 roku wypuściła gremialnie już zapomniany utwór „Amen, Brother” – równie melodyjny jak nisko zawieszony, instrumentalny funkowy szlagier, którego cztery konkretne takty zmieniły historię muzyki. Perkusyjne solo Colemana czyli tak zwany break, po krótkiej acz intensywnej karierze w rapie (szlagierowe „Straight Outta Coompton” N.W.A.), na początku lat dziewięćdziesiątych zawędrował bowiem do Wielkiej Brytanii i dał fundament pod narodziny jungle i drum’n’bassu. Przecież ta scena wyspiarska powinna już od dawna tym rzygać, a oni nadal, po tylu dekadach wciąż to mielą i co rusz potrafią zbudować na bazie tego brejka jakąś zupełnie nową, fascynującą rzecz – kontynuuje 1988, który po trafie promocyjnej „Ruleta on Tour” już za moment wypuści płytę zrealizowaną w duecie z Moniką Brodką – Wokół tego możesz przecież zbudować coś bardzo prostego albo wręcz przeciwnie – niesłychanie rozbudowanego i to zawsze ten brejk pociągnie. Nawet jak jest bardzo pocięty i połamany, to nigdy nie wybija z rytmu. Tim Reaper na przykład robi z nim jakieś zupełnie pojebane rzeczy, a to zawsze płynie – jakieś pasaże tych amen brejków zmultiplikowanych przetaczają się u niego przez głośniki, a jak tego słucham, to zawsze właściwie mówię sobie pod nosem: kurde, mógłbym do tego tańczyć.

Wczoraj stwierdziłem, że kurde, chujowa perka mi w tym numerze wyszła, więc dodałem amen breaka w tle i nagle… wszystko git. Taki peklarz się tam nagle zrobił; zupełnie nowej motoryki nabrał ten bit. I niby na wszystkie możliwe sposoby zostało to już przemielone, a jednak dalej robi robotę. Ciekawi mnie bardziej niż jakikolwiek inny kickdrum czy stopa; choć widomo, że stopa musi być – temat najbardziej znanej pętli perkusyjnej w historii muzyki klubowej podchwytuje Kwazar odpalając przy okazji jakiś jungle’owy white label zbudowany jak się domyślacie cały na bębnach Colemana – Brejki w ogóle pozwalają głowie pracować. W techno masz zwykle przez cały numer jeden bit i ktoś ewentualnie filtra ukręci albo odkręci, a tu przez te kilkanaście sekund co je całe właśnie zagadałem wydarzyło się już tyle różnych rzeczy – leci sobie ten amen na pętli, a do tego co rusz dochodzą inne brejki, cały czas to jest zaskakujące i świeże; twój mózg nawet na moment nie zostaje nigdy zostawiony sam sobie – on też może się wytańczyć i tam się dzieją naprawdę piękne rzeczy. Jesteś na melanżu – porobiony bądź nie, w zależności od preferencji – i twoje ciało się bawi, a twoja głowa może się w międzyczasie temu wszystkiemu przyjrzeć, bo to jest takie barwne i tyle się w tym dzieje. Trudno więc się dziwić, że brejki dzisiaj znowu pojawiają się właściwie wszędzie – od techno produkcji duetu Private Press, przez kwaśne house’y Earth Traxa, po wydawałoby się zupełnie wyzbyty z brytyjskich inspiracji, hardcore’owy rap zespołu Ćpaj Stajl. To właśnie rzeczony perkusyjny loop napędza Zdechłego Osę w „Utkaj mordę” 1988 i to właśnie on pozwala Krenzowi odbić od tak lubianych przez niego, wolniejszych dubstepowych temp. Do niego nawija Miły ATZ i też on odbija się po ścianach kolejnych Wixapoli.

Płonie Babilon

Moja zajawka na brejki złożyła się w czasie z momentem w którym już coś tam sobie zaczynałem grać po klubach, a jednocześnie też nie chciałem grać na imprezach stricte hiphopowych. No i te jungle zafascynowały mnie najbardziej od strony turntablistycznej – to, że to jest dokładnie to samo tempo co boom-bap, tylko podwojone – mega gęsto jest tam najebane tej perkusji, więc nawet nie musisz mieć acapelli tylko zgrywasz jedno z drugim i to po prostu bangla – tłumaczy DJ Zeten, który jest najmłodszym gościem tego tekstu i podobnie jak reszta jego macierzystej załogi – warszawskiego Muwmentu, do którego należą też takie basowe głowy jak Phatrax, Krenz czy reszta TONFY: Kierat i scolop333ndra – urodził się w latach, w których Polska przeżywała właśnie swoją pierwszą brejkową falę, a surfujący na niej ludzie grali już w lokalnych klubach. Po raz pierwszy jungle, ów młody turntablista słyszał więc w Fifie Street, a przyczynkiem do tego, żeby dalej zgłębiać temat były filmy „Human Traffic” czy „Ali G”. W pewnym momencie stwierdziłem więc, że jak wezmę któryś taki mroczny, ciężki jungle’owy bit i pod to dam jakiegoś 50 Centa czy Molestę, to jest w chuj bardziej hiphopowe, niż wiele z tych współczesnych cukierkowych rapowych rzeczy; że blend z czymś klubowym czy wręcz jakąś zupełnie inną muzą niż rap, to jest… jeszcze bardziej hip-hop – kontynuuje autor zeszłorocznego mixtejpu „WŚRÓDNOCNEJ CISZY” na którym znalazły się blendy polskiej rapowej klasyki z różnymi współczesnymi elektronicznymi hybrydami, w tym „Bez ciśnień” Zipery podłożone pod Ganja Kru czy „Jestem jak” Molesty połączone z brejkowy Rezzetem. I choć zbieżność temp 90sowego boom-bapu z drumami, eksplorowali już lokalni reprezentanci pierwszego pokolenia obu tych trendów – MK Fever remiksował Bolca, Oreu – Snuz, a Electric Rudeboyz uchodzili za taki dziwny rap – to nigdy wcześniej publika nie była tak otwarta na podobne mariaże jak dziś.

Wszyscy się teraz proszą o oryginalne bity. I fajnie, że teraz to idzie również tą rapową stroną – że 1988 czy TONFA cisną temat, że po tych wszystkich punkowych, gitarowych rapach wchodzi zaraz jungle’owy DJ i robi rave. To jest bardzo podobna energia i wszyscy się zaraz bawią – stwierdza Kwazar, który od lat w swojej studyjnej pracy nad miksami i masterami stoi jedną nogą na scenie elektronicznej, a drugą na rapowej. Nie dość bowiem, że aktualny obieg klubowy poza szeregiem wyspecjalizowanych imprez oferujących przede wszystkim techno, techno albo… techno, znów otworzył się na nieco bardziej 90sowe w swoim wolnościowym sznycie, eklektyczne balangi na których leci rap, dancehall, punk, dubstep, hardcore i jungle, to jeszcze czasy są aktualnie znów tak opresyjne, że nic tylko… szaleć na gruzach płonącego Babilonu. W dobie pandemii COVID-19, inwazji Rosji na Ukrainę i powszechnie w mediach zapowiadanego, rychłego końca świata spowodowanego przez katastrofę klimatyczną, nie pozostaje nam bowiem chyba nic innego jak złożyć palce w symboliczny pistolet i wymachując nim nad głową starać się nadążyć za Gregorym Colemanem tłukącym w perkę z prędkością 160-170 uderzeń bębna na minutę. A jeśli jeszcze któryś jamajski czy brytyjski toaster nawija przy tym o tym jak system upada, pieniądz zjada, a każdy polit(r)yk jest wicked, to chyba trudno o celniejszą diagnozę zupełnie opłakanego stanu w jakim znajduje się nasza planeta. Ludzie dziś na maksa potrzebują na imprezach czy koncertach jakiejś formy agresji – czy to będą wall of deathy pod scenami na festiwalach, czy pogo w kółeczkach na parkietach, czy właśnie te jungle’owe tańce wojenne pod soundsystemem; oni wręcz tego oczekują – stwierdza 1988, którego tegoroczna trasa koncertowa „Ruleta on Tour” również zyskiwała zupełnie inną energię w momentach brejkowego chaosu rozpętywanego przez TONFĘ i Zdechłego Osę, a świeżo powstały Raiza soundsystem zazwyczaj też ciąży ku szybszym tempom –  Jak gramy te nasze Raizy, to czasem byśmy chcieli popuszczać tam jakieś takie fajne, sofciarskie tjuny, ale jednak ciągnie cały czas żeby to tempo podbijać… Widać, że ludzie najbardziej żywiołowo reagują właśnie na te brejkowe rzeczy – szaleją po prostu, jakieś szamaństwo się w nich odpala i to po prostu działa. Bo jak leci dancehall, to – wiadomo – wszystko fajnie, ale jak wjeżdża jungle, wtedy dopiero jest WOW. Jak ta ściana bębnów przetacza się przez salę, a do tego jeszcze bas porządnie wątroby przeczesze, to po prostu działa jak nic innego.

Kwazar

 

Masyw

Perkusja! Jungle to muzyka, która właściwie nieustannie składa hołd warstwie perkusyjnej. To jest ciągła solówka bębniarza – te werble w kółko zapętlane, cięte jakoś dziwacznie, efektowane na różne sposoby. Jeśli ktoś się jara perkusją na przykład w jazzie, to jungle też go chyba powinny wciągnąć – stwierdza DJ Zeten i choć dla wielu podobna opinia jest co najmniej dyskusyjna, jeśli nie kontrowersyjna, to pierwsza fala drum’n’bassu pełna była odniesień właśnie do jazzu. DJ Krust wydał singiel pod tytułem „Jazz Note”, Roni Size powoływał się po wielokroć na wpływ Milesa Davisa, a twórczość takich międzygatunkowych eksperymentalistów jak choćby 4hero była przez moment nazywana jazzstepem. Bo nawet jeśli ortodoksyjnie postrzegane jungle są formą dosyć radykalną i dla wielu nieprzyswajalną, to ich wpływ na inne gatunki jest zupełnie niezaprzeczalny i po wielokroć dosyć zaskakujący. Jednym z przyczynków do dzisiejszego powrotu brejków jest przecież chicagowski footwork – owa podwórkowa, taneczna hybryda house’u oscyluje bowiem w bardzo podobnych tempach jak jungle czy drumy i jest często przez środowiskowych DJ’ów z nimi miksowana. Coraz bardziej popularne jest dzisiaj również takie jungle techno na 160-165 bpmów. Nie jest to ani techno, ani footwork, ani tribal, ani nawet jungle, ale jest… kultura – zaznacza Kwazar, któremu ledwie kilka miesięcy temu udało się wreszcie zagrać pierwszego lajwa z perkusistą Wojtkiem Perczyńskim i było to oczywiście… jungle – Chuligański jazz, buddhist punk, połamane drumy, tribale, szybkie reggae, mniej reggae, bardziej reggae; zwał jak zwał, we wszystkim tym chodzi o kulturę.

DJ Zeten

 

To właśnie po jamajsku rozumiana kultura sprawia tymczasem, że jungle są takie żywotne. Samplem, słowem i wpisanym w ten fenomen kultem głośnika, reprezentanci tego nurtu nieustannie bowiem składają hołdy swoim soundsystemowym poprzednikom i jednocześnie też edukują bywalców wszystkich tych bashmentów. To, że twój ziomek właśnie gra muzykę w klubie, ma za każdym razem ogromny wpływ na scenę. Nie wyobrażam sobie robić teraz imprez dla małolatów, na których by grały same stare dziady o których oni nigdy nawet nie słyszeli. Tam musi być ktoś od nich – z liceum, studiów czy wspólnej pracy w gastro; ktoś kto przyjdzie z całą ekipą dopingować swojego koleżkę. I do tego można wtedy dołożyć jakiegoś weterana. Trochę tak jak ze mną grającym na tych różnych Muwmentowych gigach – że wszyscy się dobrze znamy, lubimy i dlatego robimy coś razem – zależność o której wielu klubowych bookerów często zapomina tłumaczy Kwazar, a podobna dynamika rządziła też trasą promującą „Ruletę” 1988. Już na moim pierwszym solowym albumie podpisanym aliasem 88 pojawił się jakiś taki około-jungle’owy sznyt, tytułowa „Gruda” oparta była przecież na brejku, który nigdy – co prawda – do końca nie wybrzmiewa, ale jest słyszalny przez całą właściwie długość numeru. Późniejszego „Ring the Alarm” też bym nie nazwał jungle’owym, ale w tym natłoku są pewne zbieżne, a na „Rulecie” jest już wprost – amen break pod Osą, drumowy remix „Lotu przez miasto” Krenza na „Rulecie Hardcore” i wiele momentów, gdy na trasie na scenę wjeżdżała TONFA, Third Eye albo Strata – swoje nie tak znowu częste acz zawsze pamiętne flirty z jungle’ową estetyką podsumowuje 1988, który chwilę temu powołał do życia trio z Hadesem i Kosim nawijającymi właśnie do brejków – Jako Strata chcielibyśmy uderzyć właśnie w taki klimat. Jak szukaliśmy jakiegoś klucza do tego co mamy zamiar wspólnie zrobić, to doszliśmy do wniosku, że są to właśnie jungle i drumy, których na polskiej scenie rapowej nie ma i nie było nigdy za wiele. I choć nie wiadomo czy to wyjdzie dokładnie w 100% takie, to na razie mamy dwa kawałki takie brejkowe i zajebiście to bangla.

Celebruję teraźniejszość, to mój ulubiony sektor / Dookoła tyle zła; czas to pieniądz / To nie tak – czas to złoto jak go masz, bo inaczej getto – nawija Hades na połamanym, perkusyjnym pochodzie bitu 1988, a pod sceną Up To Date’a, kręci się kółko pogującej młodzieży. Poprzedniego dnia kilkadziesiąt metrów dalej, na innej scenie grał jeden z akuszerów gatunku DJ Hype, a ilości brejków, dubowych syren i temp z okolic 160 bpm, które przez rzeczone trzy białostockie noce wybrzmiały na Stadionie Miejskim i w FOMO trudno byłoby wszystkie zliczyć – nie ważne czy posiłkujący się nimi artyści postrzegani są jako reprezentanci techno, beats czy rapu, ogromna ich część jest przynajmniej w pewnym stopniu junglistami. Zupełnie innymi niż na przełomie milleniów, dalekimi od ortodoksji i gatunkowego puryzmu, ale jednak junglistami – ludźmi, którzy swoją niechęć do ogólnie przyjętego status quo wyrzucają z siebie do wtóru sprawnie pociętego amen brejka i wstrząsających systemem, najniższych częstotliwości; do wtóru perkusji i basu, drum’n’bassu i jungle, który wciąż po blisko trzech dekadach swojego istnienia nadal jest MASSIVE.