Z dużą ambiwalencją obserwuję sobie cały ten współczesny renesans jazzu, o którym anglojęzyczna prasa muzyczna rozpisuje się od dobrych kilku już lat. Bo z jednej strony przyniósł on mnóstwo ciekawej, osobnej muzyki, która nie miałaby szansy wydarzyć się wcześniej, a – z drugiej – tacy zwrotnicowi tegoż ruchu jak chociażby Kamasi Washington patrzą częściej wstecz niż w przód i nowe dla jazzu stworzyli głównie opakowanie. Dźwignią napędową rzeczonego poruszenia wydaje mi się natomiast rap i szeroko pojęta muzyka bitowa – od instrumentalnego hip-hopu po pełne spectrum nurtów klubowych – operujący na samplu, rozkochany w brzmieniu, repetycyjny ton miasta przełomu milleniów. Niektórzy zapatrzyli się głównie w jego oprawę graficzną i w podobne klipy czy okładki zaczęli ubierać ten swój nowy jazz, inni znaleźli w nim szansę na współpracę z rymującymi idolami swojej młodości, a jeszcze inni wprowadzili go z powrotem na parkiet, tylko tym razem nie były już to deski staroświeckiego dancingu, ale rozbłyskujący stroboskopem, skąpany w dymie main floor. Właściwie wszyscy natomiast poczęli o nim myśleć nie w kategoriach rytmu i melodii, ale brejku i próbki, pętli i transu, wstrząsającego membrany niskopiennego basu i zaskakującego beatswitcha w połowie trwania numeru. I choć powodów wzmiankowanego odrodzenia należałoby również szukać w brytyjskich domach kultury, w których młodzi instrumentaliści zrzeszali się w swoje pierwsze efemeryczne składy czy amerykańskich labelach zakładanych przez różnej maści winylowych diggerów, to najważniejszy w tej konstelacji czynników wydaje mi się jednak ten hip-hop i przyrodzona mu – szczególnie w jego 90sowej fazie – szczerość i powaga.

Rzeczona zmiana nastawienia była tymczasem bardzo potrzebna polskiej scenie jazzowej. Bo choć yassowe kręgi i środowisko skupione wokół warszawskiej oficyny Lado ABC wraz z latami również wkroczyło w etap dostojeństwa, to z początku swój język ekspresji oparło na… puszczeniu oka, żeby nie powiedzieć bece. Gdy jednak balon polish jazzowego majestatu – czy też raczej narosłego wokół tegoż katalogu kultu – udało się już porządnie nakłuć, przyszedł czas, żeby znów grać w stu procentach serio. Tę lukę wypełnili ludzie związani poznańskim Multikulti (z Herą na froncie), bydgosko-toruńskim fermentem Milieu L’Acéphale i chwilę później – bodajże najważniejsi dla linii kreślonej w tym tekście – wrocławianie zrzeszeni pod parasolem Astigmatic Records. Nie ważne czy podpisują się akurat EABS, Błoto czy Zima Stulecia, rzeczeni instrumentaliści od samego początku swojej drogi twórczej, materializują bowiem słynny cytat z Lestera Bowie, który mówi o tym, że jazz to nie to, co grasz, ale jak grasz. Ekipa pod wezwaniem Latarnika, już w swojej macierzy czyli wrocławskim klubie Puzzle grała rap czy też (jakby pewnie sami woleli) hip-hop – rozpiętą na często dosyć odległej od siebie siatce samplodajnych punktów odniesienia, nagłą i bezpośrednią muzykę miasta. I choć chłopy nadal są młode i świeżo myślące, to na „Generację Jazz” się już nie załapali.

Photo Credits: Alice Nowicka

 

Pierwszy numer katalogowy, w nowopowstałym, jazzowym sublabelu U Know Me Records cały zasiedlają bowiem ludzie, którzy nie przekroczyli jeszcze trzydziestki. Za najbardziej ugruntowaną markę robi tu Immortal Onion, rolę młodych wilków, które właśnie dołączają do stada pełnią – debiutujący w ostatnich dwóch latach – Klawo, Rejoin, Twoosty Mayonez i USO 9001, a stawkę dopełniają dwa zespoły wyłonione z konkursu – quietet i Kosmos. Sam tytuł „Generacja Jazz” przez większość tych grup został tymczasem wzięty bardzo dosłownie i tu wracamy do tej mojej ambiwalencji, bo choć nawet w najbardziej klasycznych numerach z tej płyty pojawiają się różne współczesne patenty – Klawo robi beat-switch, queiet nabudowuje rockową codę, a Kosmos… wyłącza taśmę – to przeważająca większość tego krążka jest bardzo retro. Do głośnika przykuwa mnie najbardziej matematyczna, repetycyjna precyzja Immortal Onion, psychoaktywna, rozklekotana głębia Twoostego Mayonezu i niepokojący, klubowy dryf USO 9001. Progresji tymczasem szukam nadal na półwiecznych już płytach z katalogów BYG Actuel czy Calig Records. Ale to ja – człowiek, który po jazzowym uniwersum latał sobie zawsze bezwładnie jak wybity z orbity satelita, a w szerzej pojmowanej muzyce szuka zazwyczaj osobności i ekstrawagancji, a nie miło spędzonego czasu i melodii, które już raz słyszałem. Człowiek, którego nigdy nie interesowało czy czegoś słuchają szersze gremia ludzi, ale też potrafi docenić to, że za sprawą wspomnianego tu jazzowego renesansu, znów stał się on gatunkiem obecnym w głównym nurcie – że znów grają go dzieciaki, że na powrót dialoguje on z innymi nurtami i że na międzystylowych festiwalach pojawia się równie często jak triumfalnie. Od samego zarania był on przecież maszyną do podróżowania w czasie – jak funkcję groove’u tłumaczył Miles Davis – i jedni mogą za jego sprawą wspominać przeszłość, której nie pamiętają, a inni zmapować – przyszłość, która dopiero nadchodzi.