Kusi mnie, żeby napisać, że ta płyta jest nudna, nieciekawa i najzwyczajniej w świecie chujowa. Nawet nie, że ujdzie – jak nazywa się jeden z numerów – tylko po prostu marna, bidna i nie warto jej słuchać. Może wtedy sprawdzi ją więcej osób niż jak napiszę to, co naprawdę przyszło mi do głowy w trakcie jej wielokrotnych odsłuchów. Nie oszukujmy się bowiem – żyjemy w świecie (kraju?), w którym monetyzuje się głównie hejt, negatywne opinie idą dużo szerzej niż pozytywne, a do tego, żeby coś skomentować czy pokazać innym prowokuje ludzi zwykle niechęć czy zazdrość, a nie stary dobry entuzjazm. Barto Katt od lat przecież tkwi w dosyć niewygodnym i frustrującym klinczu – powszechnie doceniany przez krytykę i środowisko, co rusz nominowany do różnych branżowych nagród i nagrywający z dużymi ksywami tej sceny, jednocześnie wciąż nie może przebić magicznej bariery odsłuchów oddzielających underground od mainstreamu. Na jego koncertach nadal przewija się grupa tych samych wiernych i oddanych słuchaczy, większą ilość wyświetleń napędzają mu zwykle goście, a to czy w ogóle to dalej robić chłop się zaczął niestety coraz częściej zastanawiać. Bez względu na to jak bardzo jadowity ten mój paszkwil by nie był, jednego jednak nie zmienię – pod naporem tych wszystkich inwektyw Barto nie stanie się przecież bardziej jednoznaczny i mniej eklektyczny. Jego dyskografia nie uprości się w moment i nie da ludziom tego, czego gros oczekuje – łatwej, funkcjonalnej przejrzystości – w mig zrozumiałego podziału na to, że ten to cham, a tamten – myśliciel, ten to traper, a tamten – trueschoolowiec.
Większość nie czai, słucha tego, co modne / A raperzy kłamią w oczy, że nie chodzi o pieniądze / Stricte, moje epitafium już się pisze / Ten co był burzą, a słyszeli tylko ciszę – nawija Barto w (prawie, że) tytułowym „sookie’n’synie” i choć jest w tym sporo tak bardzo rapowego samochwalstwa, to lepszej metafory dla jego płytowego dorobku chyba bym nie wymyślił i chętnie ją tu rozwinę. Z małej chmury wielki deszcz – to pierwsze meteorologiczne przysłowie, które przychodzi mi do głowy na myśl o tym śląskim producencie i raperze, którego drogę twórczą mam szczęście śledzić prawie, że od samego jej początku. Odkąd spotkaliśmy się lata temu przy okazji jego debiutu, w kwestii samowystarczalności i do cna autorskiego, osobnego, niezależnego podejścia u Bartka nic się przecież nie zmieniło. Każdy jego kolejny krążek zaskakuje mnie jak nagła, letnia burza, każdy jest ożywczy jak oberwanie chmury po suszy i każdy zbiera się w jego niewielkim, domowym studyjku, gdzie robi on hip-hop a nie tylko rap. Mokry deszczu się nie boi – to bowiem drugie porzekadło, które kojarzy mi się z autorem właśnie domkniętej trylogii „Rookie”, „Cookie”, „Sookie”. Będąc wychowankiem Wu-Tangu, Madliba i DOOMa (których ma zresztą wszystkich wytatuowanych na łapie), Barto nigdy nie został świadkiem hip-hopu, który z łezką w oku – i zawiścią w sercu – wspomina, że kiedyś to było. Kierując się starą zasadą mówiącą o tym, że nie ma szkoły starej czy nowej – liczy się tylko to czy kiedykolwiek chodziłeś do jakiejkolwiek szkoły, herszt kolektywu BUMP’12 z gracją łączy klasykę z progresją, sample z syntezatorami, przeróżne gatunki z emocją i wajbem, które to wszystko kleją do kupy. Żadne zmiany na rynku nie są mu więc straszne, bo z częścią chętnie wejdzie w dialog, część zupełnie zleje, a część już dawno wyprzedził. Po burzy zawsze wychodzi słońce to natomiast powiedzenie, które… po prostu mam nadzieję, że na szlaku Bartka się wreszcie sprawdzi i na pytanie jak żyje nie będzie już odpowiadał uuuuu… ujdzie.
Trzy beat-tejpy, neoklasycystyczne HVNCWOTY z SoulPete’m i konceptualne, dystopijne GEAR 3000 z Kozą; zupełnie osobne, zachwycające „Sztuczne kwiaty”, zamach na mainstream przeprowadzony na „Yuppie” i coraz to kolejne próby (re)definicji hip-hopu w trylogii –ookie. Dyskografia Barto Katta jest równie bogata w pozycje jak – style i kolory. Jest też zupełnie osobna i nie mam tu na myśli tylko polskiej sceny ale również świat, a że sam nie lubię porównań do innych twórców to nie napiszę tu tego, co nieraz już z cudzych ust padło – tego, że ten chłop jest polskim Kanye Westem… choć coś w tym jest. W przeciwieństwie do Ye to, że łeb mu pęka od pomysłów, nie sprawia jednak, że traci głowę. Do kasy ma zdrowy dystans, absurdy rzeczywistości punktuje z dużą gracją, a rapowa dezynwoltura nie zabiła w nim pokory i zdrowego rozsądku; świetnie zdaje sobie sprawę z tego czym jest hip-hop. I choć definicji tego fenomenu mógłbym teraz przywołać lub ukuć przynajmniej kilka to jest on po prostu myślącym chamem czy też chamskim myślicielem, które stare z nowym łączy w jedno – tytułowym „sookie’n’synem”, który raz przewinie tradycyjną szesnastkę, a innym razem podśpiewa refren na efekcie, zarapuje pod z gracją wycięty, bujający sampel ale też będzie skandować ilekroć usłyszy równo taktowaną, motoryczną techno-perkę, buńczucznie zaznaczy, że zjada większość sceny, po czym zaraz przyzna, że bywa mu ciężko połączyć koniec z końcem. Dobry, kurde, jest; angażujący, ciekawy i zacny.