Szczenięciem jeszcze będąc po wielokroć się zżymałem na muzykę realizującą się w czasie przeszłym. Za starymi jamajczykami powtarzałem forward ever, backward never i z „Retromanią” Simona Reynoldsa pod pachą prowadziłem pło(mie)nną batalię o dźwiękową progresję. Moi (post)punkowi nauczyciele wpoili mi bowiem, że jedyny wektor rozwoju prowadzi w przód, a to co było wcześniej należy zaorać i na tym żyznym (acz zagruzowanym) polu siać tylko nowe – świeże, nowatorskie i być może nawet futurystyczne. Mój radykalizm sprawił, że świat widziałem tunelowo i co rusz odsądzałem kogoś od czci i wiary, a sam przecież robię od lat to samo – układam te wszystkie sędziwe słówka w nowe sensy, nadaje im niekiedy nowe znaczenia i od wielkiego dzwonu (pewnie ze trzy razy w całej mojej dziennikarskiej karierze) szarpnąłem się na neologizm. Głupi po prostu byłem i zapomniałem o tym, że jedyne kryterium oceny czyichś twórczych poczynań wynikać może z tego, co popycha człowieka do tego, żeby co rusz oglądać się za siebie, czy nawet czasem iść w przód, ale tyłem. O ile więc wciąż gardzę muzyczną cepelią, która monetyzuje cudzą nostalgię (bez względu czy będzie to retro-pop, retro-house czy rap złotej ery), to na wykorzystywanie dawnych narzędzi, estetyk czy gatunków patrzę już dzisiaj z pełną otwartością i przychylnym okiem.
Na „Sen” krakowskiej DJ-ki i producentki Olivii patrzę tymczasem spod zamkniętych powiek. Gdyby pod nie zajrzeć dałoby się zapewne zauważyć szybkie ruchy gałek ocznych tak charakterystyczne dla fazy snu znanej jako REM bądź sen paradoksalny. Mierzalna zapewne byłaby też wysoka aktywność mózgu, nieregularny oddech i wzrost częstotliwości skurczy serca. To natomiast jakie nachodzą mnie w tym czasie marzenia senne, to już wiem tylko ja i opisać ich tutaj się nie odważę. Nie dlatego nawet, że lękam się cudzej oceny, ale dlatego, że nie chciałbym tej wrażeniowości zamykać w przyrodzonych słowom skrótach myślowych. Zimno jest mi tam acz duszno, trwożnie lecz kojąco, pasywnie i aktywnie zarazem. Mimo, że trzeźwy tu teraz siedzę zupełnie, a w moich żyłach płynie tylko kofeina i nikotyna, co rusz nachodzą mnie kolejne obrazy i uczucia – flashbacki z psychodelicznych tripów i urywki z doświadczeń sennych, w których zazwyczaj jestem niespodziewanie świadomy, a rzeczywistość ta (równoległa) zaskakująco logiczna i linearna; rządzona emocją i barwą, tonacją i popędem, którym kłaniać się muszą nawet przestrzeń i czas. W materię filmową rzeczone sensy i narracje potrafili przekuć tacy twórcy jak Buñuel i Has, Lynch i Noe, Hadžihalilović i Martel. W dźwięku zamknąć je na jej debiutanckim, solowym albumie udało się natomiast Olivii.
Podobnie jak w przypadku materii sennej, owo przeświadczenie zyskuje tymczasem dlatego, że składające się na nie elementy wszystkie dobrze znam. Od lat blisko związana z Unsoundem i współtworzonym przez nią kolektywem Radar, krakowianka swój sznyt producencki wykuła na lata przed tym jak zaczęła robić muzykę – zbudowała go na klubowych mikserach, zza których od nastu już lat snuje swoje sety. Z (surową) gracją i (zachwycającą) precyzją poruszając się pomiędzy techno i electro, industrialem i EBMem, co ciemniejszym disco i bardziej repetytywnym cold wavem, Olivia zawsze zdawała się kierować jedynie emocją i barwą, tonacją i popędem. Świadomość tego, co robi, nie tłamsiła podświadomości, która wyrywała się czasem do głosu nadając kolejnym przejściom po wielokroć zaskakujące, nowe sensy. I mógłbym teraz oczywiście sięgnąć po sędziwy słownik dobrze znanych określeń, które pasują jak ulał do jej zaprezentowanego właśnie ludziom „Snu”. Potrafiłbym przecież rozpisać się tu o wytartym do żywego retro-futuryzmie, mrocznym oniryzmie i kwaśnej logice, ale… tego nie zrobię. Nie dlatego, że wszystko to nie miałoby głębszego sensu, ale dlatego, że nie chciałbym tej wrażeniowości zamykać w przyrodzonych słowom skrótach myślowych. Lepiej ją poczuć, przeżyć, wyśnić…