Pop-ziemie czyli o tym jak główny nurt zaczął (wreszcie!) po opłotkach płynąć

Ale nam ten pop zdziwaczał – ciśnie mi się na usta ilekroć słucham międzygatunkowych, elektronicznych hybryd, które służą dziś często za podkład pod różnej maści gremialnie znane, śpiewne i taneczne hity. O ile jednak w anglo- czy też hiszpańskojęzycznym obiegu muzyki mainstreamowej proces ten trwa już od lat, to w Polsce zaczął się dopiero chwilę temu.

Wyobraźmy sobie, że któryś z kolei 90sowy krążek Justyny Steczkowskiej, wyprodukowałby… Tomek Roher znany lepiej jako DJ Dreddy, współtwórca psychodeliczno-transowej Tromesy i jeden z najbardziej znanych krajowych selektorów techno tego czasu. Pofantazjujmy jak brzmiałby Piasek, gdyby po sukcesie „Sax & Sex” doszedł do wniosku, że męczy go popularność i śpiewanie tych wszystkich chwytliwych piosenek o miłości, więc zaczyna teraz grzebać w niszach i nagrywać różne luźne numery – jednego dnia z Oreuem z Electric Rudeboyz, drugiego z Bodkiem Pezdą z Agressivy 69, a trzeciego z Jackiem Sienkiewiczem. Co by w ogóle było jakby Edyta Górniak po swoim debiucie zamiast marzyć o zagranicznej karierze i śpiewać po angielsku, zaczęła… rapować i bratać się z bardzo młodą jeszcze wtedy, krajową sceną hiphopową. Tak na 100%, z pełnym zaangażowaniem i poszanowaniem zasad rządzących tym światkiem, a nie względem jakichś ewentualnych korzyści finansowych wynikających ze świeżości nowego trendu; bujać się z Warszafskim Deszczem, nagrywać duety z Włodkiem i kooperować z Voltem czy NOONem.

  Jako, że fantazję mam dosyć rozbuchaną, każdą z tych ewentualności potrafię sobie jakkolwiek wyobrazić, jednak prawdopodobieństwo ich realizacji w latach dziewięćdziesiątych wynosiło równe… zero. Ba, możliwość zaistnienia podobnych kooperacji na linii mainstream-underground wydałaby mi się równie nieprawdopodobna w latach dwutysięcznych i też przeważającą większość kolejnej dekady; jeszcze kilka lat temu nigdy bym nie pomyślał, że gremialnie nadużywany w Polsce termin avant-pop ma szansę kiedykolwiek zdefiniować muzykę chwytliwą a jednocześnie doprawdy progresywną. Nie wpadłbym na to, że Margaret nagra z Karą, Brodka stworzy wspólny krążek z 1988, a Tymek wystrzela swoich fanów i odrodzi się jako seven phoenix; że Hatti Vatti będzie robił bity dla Quebonafide, Phatrax współpracował z Young Leosią, a  Sarsa ze Zdechłym Osą będą wspólnie śpiewać, że nie ważne czy tanie czy drogie wina tyle samo mnie trzyma. Jeszcze siedem lat temu nie pomyślałbym też jednak, że rodzimy rap stanie się popem.

Deklaracja niepodległości

Od maleńkości właściwie bliżej mi było do podziemia, nie rozumianego w kategoriach modelu wydawniczego opartego na samoróbie ale zupełnej niezależności względem tego co akurat jest popularne czy też rynkowo pożądane; muzyki progresywnej, eksperymentalnej i samostanowiącej. Wychowałem się na black metalu, całym sobą wszedłem w co bardziej ekstremalne nurty muzyki elektronicznej, a wciąż jeszcze wówczas naiwny i nieopierzony, polski rap rodził się na moich oczach. Z rzeczonego undergroundu wychylałem jednak czasem łeb, żeby czegoś posłuchać, z kimś pogadać i… wrócić do tej mojej ulubionej, (nie)bezpiecznej niszy. I z tym też założeniem szedłem siedem lat temu na spotkanie z Brodką, która akurat szykowała się do premiery „Clashes”, płyty, która służyła jej za finalny rozbrat z krajową estradą, a jednocześnie była też deklaracją chęci uczestniczenia w anglojęzycznym obiegu muzycznym. Pamiętam, że Monika opowiadała mi wtedy o planach podboju Wielkiej Brytanii, na co ja – znając dobrze realia tamtejszego środowiska niezależnego – zapytałem ją tylko czy jest gotowa zamienić wielkie sceny krajowych festiwali na malutkie angielskie kluby, w których będzie zapewne jeszcze wonieć wczorajszą… imprezą, a w całym lokalu znajdzie się tylko kilku polskich migrantów i – jak dobrze pójdzie, to też – paru zagubionych gdzieś w wieczornej akcji Brytoli. Autorka anglojęzycznego „Clashes” nie zastanawiając się nawet chwili odpowiedziała mi tymczasem, że TAK! Bo ja nigdy tego nie przeżyłam. I choć jej zagraniczne aspiracje pokrzyżowała przynajmniej po części pandemia, to Brodka jest od tamtej pory dużo mi bliższa, jest ode mnie, z tego świata w którym progresywność, eksperyment i samostanowienie znaczą więcej niż komfort, stabilność i różnej maści apanaże.

Mój sukces przyszedł dosyć szybko, był duży i wziął mnie z zaskoczenia. Przez pewien czas po prostu płynęłam na fali – byłam pod wrażeniem tego, co się wokół mnie dzieje, tego, że ktoś chce mnie słuchać; czułam się ważna. I kiedy kilka lat później ten pierwszy kurz już opadł zaczęłam zadawać sobie szereg pytań i wzięłam wreszcie sprawy w swoje ręce. Jak patrzę wstecz, to wiem, że podjęłam kilka pochopnych decyzji, całkiem nieświadoma tego czym one będą skutkować – mówiła mi tymczasem w 2019 roku Margaret dodając po chwili, że ludzie, którzy ją wówczas otaczali – nie podeszli do tego z jakimś ogromnym entuzjazmem, bo droga muzyczna którą szłam dotychczas była sprawdzona i prowadziła do sukcesów, a ja nagle… chcę coś zmienić. DLACZEGO? Po co? Nie mam na to racjonalnej odpowiedzi, mam „tylko” ogromna potrzebę szukania nowego i tworzenia; nie chcę wpaść w rutynę, chcę się rozwijać. Trzy lata później, wspomnianych ludzi wokół Maggie już nie ma, a ona ma na koncie dwa albumy, które jej dotychczasowych fanów mocno przesiały – będącą zapisem tej przemiany „Gaję Hornby” i już w pełni autonomiczne, rapowe „Maggie Vision”. Ma też dwa numery nagrane wspólnie z Tymkiem – równie przejarane jak hitowe, reggaetonowe „Gelato” i upubliczniony dopiero niedawno, a wcześniej dostępny tylko na mixtejpie „Ruleta Hardcore”, wysprzęglony hymn na cześć klasyki… Jana Sebastiana Bacha i kiełbachy z grilla.

A skoro pojawił nam się już tutaj Tymek, to… sprawa się nieco komplikuje, bo niby to raper, nie popowy wokalista i też swoje diamentowe płyty dostał przecież za piosenki wydawane własnym sumptem, w niezależnym od dużych wytwórni, samosterownym, wolnym obiegu. Do rzeczonego tercetu egzotycznego, osób, które polski główny nurt aktualnie rewolucjonizują, pasuje on jednak jak ulał, bo rap to dzisiaj pop, a rzeczone, wczesne hity uważa on teraz za… najmniejsze, tylko największe są pod względem zasięgów. Chcąc zerwać ze swoim dotychczasowym image’m i brzmieniem Tymek zresztą posunął się jeszcze dalej niż Brodka czy Margaret – swoją ówczesną personę sceniczną symbolicznie zabił i odrodził się z popiołów jej truchła jako seven phoenix. Przy „Odrodzeniu” (…) od początku wiedziałem, że to jest coś z zupełnie innego porządku niż ten sprzedażowy – coś, co trzeba przeżyć, przejść, przebiec przez to. Zobaczyć jak to jest opublikować dwadzieścia jeden numerów za jednym zamachem i… wyzerować licznik. Bo ja naprawdę uciąłem sobie tą płytą wszystkie zasięgi, które wcześniej miałem – odciąłem od siebie przeważającą większość moich poprzednich odbiorców. Chciałem to zrobić i to właśnie jest dla mnie „Odrodzenie”. Zerwanie z tym wszystkim, co było dotychczas – jak bym, kurwa, ich zastrzelił i patrzył z zaciekawieniem kto wstanie. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze, że jakaś część z tych ludzi wstała i za mną poszła – opowiadał mi w wywiadzie towarzyszącym premierze swojego wspólnego krążka z Wojtkiem Urbańskim, albumu, który w swoim winylowym wydaniu nie ma nawet ksywy Tymek na poligrafii, a na koncertach bywa – vide tegoroczna Nowa Muzyka – zupełną dekonstrukcją tych równie bezkompromisowych jak melodyjnych, piosenkowych form.

Showbiz’ to Mordor, mordo

Przypomina mi to trochę różne epizody w historii polskiej muzyki rozrywkowej, choćby te post-punkowo-new wave’owe ciągoty krajowego mainstreamu w latach osiemdziesiątych, ale to prawda nigdy wcześniej ten nasz lokalny główny nurt nie zbliżył się tak widocznie do podziemia – starając się zdiagnozować aktualny zwrot na rynku rodzimego popu mówi Piotr Kaliński znany lepiej jako Hatti Vatti, producent i kompozytor, który od blisko półtorej dekady współtworzy lokalną scenę dubowo-eksperymentalną, a w ostatnich kilku latach zarejestrował też kilka bitów na multi-platynowe krążki Pezeta czy Quebonafide – Mam wrażenie, że wynika to w ogromnej mierze z pozycji jaką zajmują ci artyści na rynku fonograficznym – z ich kontraktów i zarobków. Bo jeśli ktoś kiedykolwiek otarł się nawet o popowy obieg i ma na swoim koncie radiowe hity – których jest autorem – to wciąż na nich zarabia, głównie na tantiemach z ZAiKS ale też różnych dealach reklamowych czy innych licencjach. Za każdym razem gdy jadę nocą taksówką, to słyszę jak często te wszystkie szlagiery są puszczane w różnych popularnych rozgłośniach; szlagiery, których autorzy często dzisiaj flirtują z alternatywą. Nie mają już nad sobą bata tych niekorzystnych często kontraktów z dużymi wytwórniami, które narzucały im swoje zdanie i po prostu… mogą sobie na to pozwolić. Niektórzy wręcz mogą teraz odkupić te swoje ultra-komercyjne epizody i zdystansować się od dawnych poczynań nowym wizerunkiem i repertuarem. Mam też wrażenie, że wiele osób coraz śmielej zerka na to co dzieje się w Wielkiej Brytanii czy USA, gdzie trudniejszą lub nieco odważniejszą muzyką da się odnieść spory – także komercyjny – sukces. I fajnie, niech tylko to nie będzie jednostronny drenaż kultury niezależnej.

O ile jednak na anglojęzycznym rynku muzycznym często mówi się o tym jak wielkie wytwórnie eksploatują niezależnych twórców płacąc im grosze za ciche (bo kto dziś czyta listy twórców na streamingach?!?) produkcje dla wielkich gwiazd i podkradając wizualne patenty z instagramów niezależnych wydawnictw, to w Polsce zazwyczaj dynamika tych relacji jest zupełnie inna – Tymek pisze na instagramie do Lutto Lento, Bartuś419 za sprawą wspólnych znajomych pojawia się w klipie Brodki, a Young Leosia po tym jak przegadała z Phatraxem kilka godzin o różnej maści latynoamerykańskich i afrykańskich tanecznych hybrydach, proponuje mu współpracę. My się znamy z dziesięć lat – przecinaliśmy się nieraz w różnych miejscach ale dopiero na początku tego roku na którejś imprezie zaczęliśmy gadać o muzyce – relacjonuje DJ i producent, którego debiutancki krążek – „I’m Jesus Christ” – był co prawda jedną z ciekawszych krajowych premier 2021 roku, ale wyszedł w nakładzie trzystu winyli i kojarzony jest głównie przez środowisko klubowo-eksperymentalne – Szybko okazało się, że jaramy się bardzo podobną muzą – dancehall, reggaeton, baile funk, amapaiano czy gqom. Wysłaliśmy sobie po kilka numerów i… zażarło – Leosia napisała do mnie czy nie chciałbym się zaangażować w cykl imprez, który już od jakiegoś czasu planowała i ruszamy z tym od grudnia. Będziemy bookować ludzi zza granicy i skupiać się na muzyce z  tych rejonów świata – Ameryce Południowej i Afryce. Będzie bas, bity i nawijka, ale nie będzie trapu. A, że ja też w swoich produkcjach flirtuje z takimi brzmieniami, to wysłałem Leosi kilka moich bitów z czego już do jednego się dograła, a kilka kolejnych mamy wstępnie rozplanowanych.

Numer o roboczym tytule „Bad Trip” jaki zarejestrowali wspólnie Phatrax z Leosią wpisuje się w latynoamerykańską linię wpływu, którą w polskim pop-ziemiu eksplorowali już Tymek z 1988 we „Frisbee” czy Margaret z Tymkiem – przy producenckim wsparciu Coalsów – w „Gelato”. I choć podobne przesycone reggaetonem czy baile funkiem brzmienia od kilku już lat należą do najbardziej popularnych trendów na światowym rynku fonograficznym, to producenci eksplorujący podobne rozwiązania bardzo często myślą na wskroś eksperymentalnie, a na krajowej scenie muzycznej tego typu mariaży wciąż nie ma zbyt wielu. Podobnie jak nie ma też zbyt wielu projektów takich jak Coals – ludzi, którzy z ekwilibrystyczną wręcz gracją nieustannie odbijają piłeczkę nad murem dzielącym mainstream od undergroundu – na swoich krążkach goszczą jednocześnie Piernikowskiego i schaftera, Bellę Ćwir i Kubiego Producenta, Felicitę i Żabsona, a dodatkowo jeszcze Kacha w przeciągu ostatniego miesiąca dograła się równocześnie do nowych singli Julka Płoskiego i… Mr’a Polska. Na debiutanckim albumie tego międzystylowego duetu producencko udzielił się zresztą cytowany już tu Hatti Vatti. Do dziś mam ogromny sentyment do „Tamagotchi”, uwielbiam ten krążek – stwierdza Kaliński – Wydaję mi się, że Coals nadal trzymają się swojego kursu, może innymi środkami wyrazu, ale to nadal ten sam azymut. Trudno mi nazwać Coals popem na którymkolwiek etapie ich działalności.

I tu dochodzimy do coraz rzadszego dzisiaj, a wciąż właściwie niezbędnego do jakiejkolwiek rozmowy etapu definicji. Bo jak w ogóle rozumieć ten pop? Czy względem liczonej dziś głownie na podstawie wyświetleń na platformach streamingowych – nazwotwórczej – POPularności czy może jednak kojarzyć go – przez usus – z melodyjnymi i zazwyczaj dosyć prostymi piosenkami, które za wokalist(k)ą są w stanie powtórzyć właściwie wszyscy? Biorąc poprawkę na to jak brzmi aktualnie Rosalía, The Weekend czy Beyoncé, jakie liczby wykręcają co bardziej popularni raperzy czy reggaetonowcy i to, że najbardziej chwytliwą, karykaturalnie wręcz hitową muzykę rozrywkową czyli hyperopop robi scena niezależna, skłaniałbym się ku temu, żeby połączyć te dwa tropy i zdefiniować pop trzeciej dekady XXI wieku jako muzykę gremialnie słuchaną i też w warstwie wokalnej dosyć przystępną i… czepliwą; przynajmniej w refrenie. To, co się dzieje w kwestii podkładu jest już natomiast kwestią zupełnie dowolną – „MOTOMAMI” jest płytą w bardzo wielu aspektach eksperymentalną, na finalny kształt „Dawn FM” ogromny wpływ miał Daniel Lopatin znany też jako Oneohtrix Point Never, a pośród dziesiątek osób zaangażowanych w powstanie „Renaissance” są między innymi Kelman Duran i A.G. Cook. Matki chrzestne całego tego ruchu – Björk i Madonna tymczasem uśmiechają się pewnie pod noskami ciesząc się, że wszystkie epitety dodawane od lat do popu – takie jak avant, post czy experimental – można wreszcie spuścić w kiblu. Moim zdaniem jedyne aktualne definicje tego czym jest underground i mainstream zależą od wyświetleń i kwot jakie się dostaje za występy; nie ma to żadnego związku z brzmieniem czy w ogóle muzyką – podsumowuje tę kwestię Phatrax – Myślę, że dużo osób nadal sili się na to, żeby ten rozdział wciąż istniał; szczególnie ci, którzy lubią podkreślać, że są z undergroundu, choć zwykle od dawna już w nim nie są. I ja jestem właściwie pewien, że część osób z „podziemia” obrazi się na mnie za to, co zrobię z Young Leosią, ale… wszystko mi jedno. Jak jeżdżą na Unsound czy jakieś inne awangardowe festiwale to wielu z tych niezależnych DJ’i wplata tam „Szklanki” czy Kizo w swoje sety i wszystko to się klei i łączy. Ja sam słucham właściwie wszystkiego – od rzeczy co mają miliony wyświetleń po te które mają dwieście, od podziemia po pop. Właściwie od zawsze tak miałem, no może z małą przerwą na gimnazjum, kiedy jeździłem na desce i słuchałem tylko oldschoolowego rapu…

Rap to nie zabawa już

Stary, ale mi zupełnie nie po drodze z twoją muzą – powiedział producent znany jako 1988, Tymkowi, kiedy ten odezwał się do niego z propozycją współpracy. Co było dalej współtwórca Synów i autor tegorocznej płyty producenckiej znanej pod tytułem „Ruleta” opowiedział mi w wywiadzie, który ukazał się na newonce.net – Znałem wtedy tylko „Język ciała” i wszystkie te <ruskie hity>, co robią setki milionów wyświetleń i nie miałem pojęcia jaki to jest kreatywny, otwarty koleżka. Tymek namówił mnie jednak, żebyśmy się spotkali w studio i bardzo prędko się porozumieliśmy – puszczaliśmy sobie nawzajem czego słuchamy, a on się jara naprawdę zajebistą muzą. Słucha Arci, Yvesa Tumora, Deana Blunta, Gaiki; pokazał mi pełno fajnych, wykręconych rzeczy i też sama jego postać jest zajebista, bo on ma coś w sobie z takiego <małego geniusza> – jest nieokrzesany, wszędzie go pełno, jakieś takie ADHD ma ciągle i też w ogóle jego sposób pracy jest bardzo impulsywny. I wtedy stwierdziłem, że ten ziomek ma w sobie coś naprawdę wyjątkowego, chce zrobić coś wyjątkowego i też to właśnie robi patrząc po jego niedawnych ruchach. Poza nagranymi wspólnie z 1988 „Frisbee” czy „Plecakiem”, Tymek wypuścił przecież w tym roku „Odrodzenie” z Urbańskim i podpisane ksywką seven phoenix „Acapulco” z Lucassim czyli Łukaszem Rozmysłowskim z duetu Coals. Osiemosiem tymczasem w przeciągu minionych dwóch lat współpracował nie tylko z nim ale również Margaret czy Brodką, z którą dopiero co wypuścił wspólny (mini)album pod tytułem „Sadza”.

Za omawiane tu przenikanie się środowisk w dużej mierze odpowiedzialny jest bowiem rap, który przy swojej oddolności i samosterowności zawsze cenił sobie nowe inspiracje i napływ świeżej krwi. A, że to właśnie ten gatunek jest dzisiaj powszechnie na całym właściwie świecie najbardziej popularnym, to… trzyma za mordę całość. Nagle to rap dyktuje warunki i nie ma już starego popu i tego typa, co przez dekady pisał wszystkie popularne teksty; teraz jest nowy, bo inaczej się to nie sprzeda – jak to dobitnie podsumował, w cytowanym już tu wywiadzie Tymek. I choć kwestia tego w jaki sposób rap zrewolucjonizował pop – MC’s będący (ghost)writerami wokalistów i wokalistek, ich głosy wychodzące nagle na front i w ogóle współczesne modele mixu i masteru jakiejkolwiek właściwie muzyki – jest bardzo szeroka i wielopłaszczyznowa, to zastanowienie nad tym z czego wynika rosnąca rola niezależnych producentów w procesie powstawania współczesnej muzyki głównego nurtu również nakierowuje nas na ten konkretny międzygatunkowy mezalians. O ile bowiem przez długie lata rodzime środowisko hiphopowe preferowało chów wsobny i rzadko kiedy flirtowało z innymi trendami, to w przeciągu minionej dekady mocno zrewidowało to stanowisko.

Jednym z powodów takiego stanu rzeczy było Flirtini, które w 2014 roku z bardzo modnego wówczas, warszawskiego cyklu imprez tanecznych przeistoczyło się w wielozadaniową agencję promocyjną wydającą własne kompilacje, z których każda kolejna coraz bardziej zbliżała się do popu i jednocześnie też kwestionowała aktualne definicje tego czym ten gatunek może w ogóle w Polsce lat dwa tysiące dziesiątych być. Wywodząc się sami z przecięcia światków rapowego i klubowego, Kamil „Ment” Kraszewski i Janek „Jedynak” Porębski na rzeczone składaki zapraszali za każdym razem ludzi zasiedlających rubieże tych środowisk i nie przejmowali się przy tym zbytnio czy ktoś jest akurat coraz jaśniej świecącą gwiazdą jak Chloe Martini czy przez nikogo za bardzo nieznanym, sypialninym producentem jak Globalny Odlot. A, że od trzeciej odsłony tej serii zaczęły już ją wypełniać pełnoprawne piosenki, a nie romantyzujące klubowe bity, to droga do szerokiej rozpoznawalności stanęła wówczas przed Flirtini otworem. Julia Wieniawa debiutowała tam na produkcji Zeppy’ego Zepa, Ralph Kamiński śpiewał na bicie Szatta, a Vito Bambino nie był jeszcze rozchwytywanym solowym artystą, tylko częścią składu znanego jako Bitamina i śpiewał w duecie z Dawidem Podsiadło. I choć większość tych nagrań w kategoriach progresywności czy też eksperymentu można było rozpatrywać tylko na naszym rodzimym podwórku, to ówczesne kręgi krajowych twórców popu nagle się nieco poszerzyły, a niektórzy bywalcy tych składaków płynnie weszli do rapu.

Drugim przyczynkiem do rzeczonej zmiany było tymczasem zacieśnienie więzi pomiędzy Wojtkiem Sokołem a Rafałem Groblem i ich wspólny projekt – elektroniczny sublabel Prosto nazwany – nomen omen – MOST. Jeden z najważniejszych MC’s swojego pokolenia i zakulisowy promotor odpowiedzialny wcześniej za mikro-wytwórnię S1 Warsaw, w 2016 roku połączyli swe siły w celu założenia pierwszej krajowej oficyny wydającej ambitną muzykę taneczną na zasadach dużej fonografii, co się… nie udało. MOST wypuścił jedną kompilację, dwa albumy, kilka winylowych singli czy kaset i od 2019 roku milczy jak zaklęty. Nie do końca niespodziewanym pokłosiem jego istnienia okazał się być natomiast napływ klubowych producentów do krajowej rap-gry – Bartosz Kruczyński aka The Phantom aka Earth Trax aka Pejzaż – pod ostatnim z tych pseudonimów – zaczął robić bity dla schaftera, Sokoła czy Taco Hemingwaya, a Hatti Vatti – dla Pezeta czy Quebonafide. Na „Muzykę współczesną” zaprosił mnie właśnie Rafał Grobel. Z Pawłem bardzo prędko jednak złapaliśmy kontakt na płaszczyźnie naszych wspólnych fascynacji muzycznych. Byłem pod sporym wrażeniem, kiedy wysyłał mi swoje playlisty z inspiracjami – kawał dobrej muzyki, a wisienką na torcie był kawałek Jóhanna Jóhannssona, który chyba zaczynał tę kompilację. Otwarta głowa, szerokie horyzonty muzyczne i… coś czuję, że może Pezet wyda kiedyś taki über dziwny album, bez singli i rapowych gości – domniemywa Kaliński, który na tegoroczną „Muzykę komercyjną” wyprodukował numer pod tytułem „Time for Us”, a pomiędzy dwoma ostatnimi albumami Pawła z Ursynowa przyłożył swoją cegiełkę również do albumu „Romantic Psycho” – Z Quebo pracowało się bardzo sprawnie, a „CZŁOWIEKZKSIĘŻYCA” w żaden sposób nie wpisuje się w aktualne ramy tego czym może być rapowy bit. Wysyłałem zresztą jakiś czas temu Kubie nową paczkę instrumentali i nagrał już nawet demo do… najdziwniejszego podkładu jaki tam trafił. I to jest chyba w ogóle sedno całego tego tematu – to, że przeważająca większość aktualnych rapowych bitów jest ekstremalnie wtórna – robiona z paczek i zupełnie pozbawiona charakteru czy brzmienia ich autora. A, że producenci ze sceny niezależnej mają jedno i drugie – a dodatkowo jeszcze zazwyczaj zupełnie nie inspirują się obecną sceną rapową albo nawet jej nie znają – to nagle ich… nasza twórczość staje się pożądanym towarem na rynku.

Rzeczony popyt tymczasem w dużej mierze wynika z postępującego… dziwaczenia rapu. Będący jednocześnie dominującym prądem w głównym nurcie i jego najbardziej bezkompromisowym, podziemnym zaprzeczeniem, rap drugiej dekady XXI wieku zaczął bowiem wymyślać się na szereg różnych, nowych sposobów i na inność patrzeć z nieporównywalnie większą lubością niż kiedykolwiek wcześniej. Wszelkie mutacje istniejącej od dekad formuły zaczęły nagle być w cenie i tak Pezet zaprosił na swój powrotny album Syny, Szwed SWD zawiązał (chwilową) współpracę z Bass Janem Otherem, a Zdechły Osa… dorobił się kontraktu z majorsem. Steez w PRO8L3Mie, ₪ w Hewrze czy Cool P w ĆPAJ STAJu w przeciągu minionych kilku lat nieustannie poszerzali definicje tego czym w ogóle ten nadwiślański rapowy bit może aktualnie być, a zagranicznych dowodów na to, że współczesne ramy tego czym jest rap zupełnie nie istnieją… nie sposób tu wszystkich nawet wymienić. Jest hip-hopem, punkiem, techno, reggae, noisem i muzyką filmową, jest i – a może przede wszystkim – popem.

I tu znów mogę zacytować Tymka, który we wspominanym już wywiadzie mówił, że… faktycznie jest tak, że dziś właściwie wszystko mieli się przez to. Nie wiem czy znam jakieś osoby, które wchodząc teraz na scenę, nigdy się z tym rapem nie zderzyły. I siłą rzeczy on się przebija przez to, co oni robią; przez cały współczesny rynek fonograficzny. Ten prosty, szczery sposób mówienia o rzeczach jest dziś chyba jedynym w którym możesz coś powiedzieć – albo mówisz tak albo nikt cię nie słucha. Nagle na pierwszy plan wyszła w tym wszystkim różnie rozumiana ale jednak szczerość.

Emo ego opowieści

Myślę sobie, że tym albumem i tym alter ego – tą Gają Hornby – oddałam Margaret duszę. Bo wcześniej w całym tym zamieszaniu, świadomie część tej duszy w sobie skryłam. Byłam za młoda, żeby tak się otworzyć, więc schowałam się za tą świetną produkcją, za hitami po angielsku i kolorowymi  stylizacjami, za całym tym profesjonalizmem. Specjalnie nie dopuszczałam publiczności do tego kim naprawdę jestem, bo w tamtym czasie nie poradziłabym sobie emocjonalnie z tym wszystkim. A teraz już tak – na moment przed premierą przełomowego dla niej krążka „Gaja Hornby” mówiła mi w 2019 roku Margaret, a jej słowa przypomniały mi się kiedy kilka tygodni temu temu czytałem opis najnowszego (mini)albumu Brodki, nagranej wspólnie z 1988 płyty „Sadza”: Jesteś w środku przemiany – usłyszała w wieku 33 lat od szamanki na drugim końcu świata, w czasie przepełniających emocji. Wokalistka mówi, że dotąd nie przeżyła artystycznego katharsis, bo kryła się pod płaszczem fikcyjnych postaci. Teraz mówi w swoim imieniu. I było to dla niej doświadczenie oczyszczające. Nieco bardziej gorzkie podsumowanie tych kwestii wypowiedział natomiast Tymek, który opowiedział mi o premierze „Odrodzenia” – chwili, która mi bardzo dobitnie pokazała jakie wcześniej przekazywałem wartości i jaką grupę ludzi za sobą prowadziłem. Bo jeśli nagle robisz coś, co jest nieporównywalnie bardziej szczere niż wszystko co było wcześniej, a tych ludzi tam z tobą nie ma, to… jakie to ma znaczenie?!? Jaką jakość? Poza kasą; oczywiście.

Każdy z powyższych twórczyń i twórców swoimi niedawnymi ruchami artystycznymi bardzo dobitnie uzmysławia słuchaczom, że to nie kasa liczy się dla nich najbardziej. I choć o stabilność finansową żadne z nich zupełnie nie musi się martwić, to poprzednie pokolenia równie zarobionych, post-transformacyjnych gwiazd polskiej estrady na podobne wolty nie decydowało się właściwie nigdy. Nie dorobiliśmy się niestety polskiej Madonny i nie dane nam też było uświadczyć krajowego odpowiednika Björk, a piszę to nie względem przez lata na polskiej scenie dominujących zachodnich inspiracji, ale podejścia do sceny niezależnej, które to obie te artystki zawsze – i na wskroś inaczej – skrzętnie pielęgnowały i wplatały w swoją wizję muzyki pop. Muzyki, która – jak twierdzi Phatrax – mam wrażenie, że w ostatnich latach stała się nieporównywalnie bardziej ludzka. Nie jest już algorytmiczną muzyką z telewizji czy radia, tylko czymś co nawet bez pomocy tych mediów ma szansę stać się naprawdę popularne. Dowodów na to dostarczają zagraniczne kariery FKA Twigs, Charlie XCX czy Andersona .Paaka, a także aktualna trasa Brodki z 1988, której kolejne przystanki wyprzedają się bardzo prędko, a singlowa „Monika” łączy we wspólnym podśpiewywaniu sobie refrenu i przygodnych słuchaczy radiowych szlagierów i osłuchanych z całym spotify, zagorzałych undergroundowców. Gdzie tu sens gdzie logika? – cytując refren tego post-rave’owego, nostalgicznego hymnu na cześć młodości zapyta pewnie ktoś kto krajowy pop kojarzy z powerplayem najbardziej popularnych krajowych rozgłośni. Śpieszę z odpowiedzią – w zacieraniu się międzypaństwowych i gatunkowych granic, w anachroniczności podziału na główny nurt i podziemie, w rapie, kasie i – przede wszystkim – odwadze. U mnie to polega wyłącznie na odwadze – z pełną stanowczością zapewnił mnie Tymek na newonce.net – Jak już się odważę, żeby poświęcić wszystko, to nic innego nie ma znaczenia. Trzeba być odważnym, bo jeśli nie potrafisz sobie spojrzeć w oczy, to piszesz w pewien konkretny sposób i możesz myśleć, że wszystko na tym zbudowałeś – i w pewien sposób tak jest – ale to też nie oznacza, że nie ma czegoś dalej.