Gdzie się podziały tamte chill-outy?

 

Pierwszy raz Jacka Sienkiewicza widziałem na mniejszej sali klubu Trend, kiedy puszczał właśnie „Dervish Chant” African Head Charge. Miałem wtedy trzynaście lat i psim swędem udało mi się zostać w lokalu po końcu szkolnej dyskoteki, które to potańcówki dyrekcja mojej podstawówki postanowiła w pewnym momencie przenieść do miejsca, w którym pewne było nie tylko techno, ale również wszelkie substancje psychoaktywne, wszędobylskie awantury i zorganizowane grupy przestępcze, które zarządzały tym przybytkiem. Nie miałem wówczas pojęcia kim jest ów DJ, co leci za numer i że ta sala to chill-out, instytucja, która w podobnej formie miała już za kilka lat zniknąć z klubowej mapy miasta. Chill-outy przełomu wieków były tymczasem zupełnym fenomenem – zamiast odpoczynkowi służyły zazwyczaj odlotom, a obok pojawiających się tam (oczywiście) ambientów, rozbrzmiewały wszelkimi formami muzyki bitowej, której energia nie licowała z równo chodzącym i zazwyczaj mocno rozpędzonym mainem. Od proto-rave’owych, industrialnych eksperymentów, przez futurystyczne, cyber-duby, po wszelkie brytyjskie mutacje brejków, leciało tam właściwie wszystko – Psychic TV, audio active i The Orb. I choć ten przydługi wstęp z pozoru może nie mieć żadnego związku z najnowszym wydawnictwem młodszego z braci Sienkiewiczów, to w mojej optyce łączy je właściwie wszystko. „Pristine” widzę bowiem jako 90sowy chill-out czy też nagranie terenowe z jednego z tych, nieistniejących już dzisiaj miejsc. Słuchając tego krążka znów czuję się jak w tym ‘97 czy -8 roku, tylko tym razem siedzę w domu pod głośnikiem i nie jestem po kwasie. Czuję się częścią wspólnoty, czuję, że przynależę do czegoś większego niż nawet cała ludzkość, czuję się jednocześnie zaopiekowany i zaintrygowany. Czuję też podskórnie, że to dwudzieste któreś (!) już wydawnictwo w dyskografii Jacka jest swoistą summą jego dotychczasowych doświadczeń. Czujności nabywanej w kooperacjach z Maxem Loderbauerem czy Atomem™ i narracyjności na którą nacisk kładzie praca w teatrze (zeszłoroczny „Krasz” w teatrze STUDIO). Parkietowej motoryki, która dyktowała mu kroki przez długie, wczesne lata jego studyjnej działalności i eksperymentalnego zacięcia względem którego realizował swoje niedawne ambientowe i elektroakustyczne prace. Neo-klasycystycznej wręcz podniosłości i stopnia komplikacji szeregu jego dokonań, a jednocześnie nieustannego dążenia do czystości ekspresji i minimalizmu formy. Może więc dlatego album ten nazywa się właśnie „Pristine”, które to anglojęzyczne słowo można przetłumaczyć jednocześnie jako coś dawnego i dziewiczego. Słychać tu bowiem chwile, które minęły już długie lata temu i jednocześnie też jakąś zupełnie, nową, świeżą energię; wspomnienia z tych od lat pozamykanych chill-outów i tak potrzebną dzisiaj nadzieję na lepszą, świetlaną przyszłość.