Materiał łatwopalny

Od lat już chodzi za mną pewna myśl, której wciąż jeszcze nie udało mi się przekuć w słowa, bo… niełatwo się pisze manifesty. Rzeczona koncepcja opiera się na zmianie paradygmatu – na tym by pisać o tym co było kiedyś przez pryzmat tego, co jest teraz. O ile bowiem w kwestiach etycznych ludzkość ma dużą łatwość oceniania wczoraj z perspektywy dziś, to w materii (pop)kultury robi się to stosunkowo rzadko. A szkoda, bo muzyka wręcz się o to prosi. I – oczywiście – zdarza się co rusz, że ktoś dostrzega gdzieś zalążki tego, co przyszło później i mówi, że to takie proto-techno czy punk przed punkiem ale mi chodzi o coś innego – o wyzbycie się kompleksów względem których wciąż przeważająca część melomanów posługuje się schematem: muzyka klasyczna > jazz > rock > szeroko rozumiana muzyka klubowa i rap. Paradoksalne wydaje mi się to, że w postępie cywilizacyjnym gros ludzi widzi właśnie postęp – bez względu na to czy na warsztat weźmiemy biochemię czy technikę filmową – a w kwestii muzyki to nieustający upadek i postępujące zidiocenie. Że jedynym sposobem dowiedzenia swojego kunsztu jest wciąż aranżacja na orkiestrę, zmierzenie się z którąś fugą Mozarta czy współpraca z instrumentalistą z wyższego kręgu. Ja jako dziecko subiektywnego pisania o własnych wrażeniach zmysłowych a nie uniwersyteckiej muzykologii – dziecko loopów, sampli i syntetycznego basu, wychowanek gadania do rytmu i w ogóle rytmu stawianego ponad melodię – chciałbym więc móc nie skazywać się na śmieszność ilekroć napiszę, że któryś bluesman to był niezły raper, że jakiś folkowy bębniarz grał pół wieku temu footwork, a w tym rockowym szlagierze najfajniejszy jest w ogóle ten sampel, co się pojawia w ósmej sekundzie z tymże nie sampel przez zespół wykorzystany ale fragment ich grania idealny wręcz do wykorzystania na sampel. Nie korzystać przy tym z tych wszystkich proto- przedimków czy innych zaznaczeń tego, że było to zrobione zanim to w ogóle zostało nazwane czy też wymyślone; opisywać to językiem, który jest mi najbliższy i mojemu, a także młodszym pokoleniom najlepiej znany. W słuszności takiego myślenia utwierdza mnie afr(oamer)ykańskie postrzeganie czasu jako swoistego współistnienia przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, a także współczesna ewolucja gatunków względem której jazz robią dziś często dzieci hip-hopu, a punk-rap wpisuje się bardziej w historię rapu niż rocka. Swego czasu utwierdził mnie też w tym … Tomasz Stańko, który lata temu powiedział mi w wywiadzie, że dawno temu, zanim jeszcze pojawiły się komputery, robiłem sobie takie zabawy. Kleiłem taśmy Jamesa Browna z fragmentami Mahlera. Dwie rzeczy z zupełnie innych czasów i innych rzeczywistości. Wynik starań pełnej orkiestry i ten impulsywny funkowy groove. Chciałem sprawdzić czy jak połączę te dwie rzeczy, to będzie między nimi przepaść. Czy jeśli położę je na wadze, to któraś z szal opadnie. Nie drgnęły one nawet o milimetr. Jest to zupełnie inna percepcja, jednak wartość jest taka sama.

Tomasz Stanko Gruppe New Jazz Meeting  fot. Wolfgang Katzer

 

Do ponownego rozmyślania nad tą kwestią skłonił mnie tymczasem również Tomasz Stańko, którego nową, starą płytę wypuściło właśnie nieocenione Astigmatic Records. „Wooden Music I”, to zapis koncertu, który legendarny kwintet Stańki – w skład którego wchodzili Zbigniew Seifert na skrzypcach, Janusz Muniak na saksofonie tenorowym, flecie i przeszkadzajkach, Bogusław Suchanek na kontrabasie i Janusz Stefański na perkusji i fleksatonie – dał 15. czerwca 1972 roku w Radio Bremen. Zapis ten w niemieckich archiwach przeleżał pięć dekad, a jego wartość (ponad)muzyczną najlepiej oddaje fakt, że ów free jazzowy okres w dyskografii tego cata (jak sam lubił – z angielska – określać najbardziej docenianych przez siebie instrumentalistów) nigdy wcześniej nie znalazł swojej dźwiękowej dokumentacji. Zapis ten jest tymczasem jedną z najbardziej namacalnych rejestracji procesu spalania. W ogniu improwizacji czy też komponowania bieżącego – co może lepiej oddaje maestrię z jaką muzycy rozwijali te tematy i w jak zaskakujące rejony często zmierzali – tliło się bowiem w owym czasie drewno z którego zbudowane były skrzypce Seiferta, kontrabas Suchanka i też – po części – instrumentarium Muniaka i bębny Stefańskiego. To właśnie materia z jakiej zbudowane były te instrumenty skłoniła ich by ówczesne brzmienie tego kwintetu określać mianem drewnianej muzyki. Muzyki na której rozpalona do czerwoności, równie dzika jak melodyjna i liryczna, metalowa trąbka Stańki wybrzmiewała dla mnie chyba w ogóle najciekawiej. Biorąc poprawkę na wszystkie późniejsze – i nieporównywalnie szerzej komentowane – dokonania tego giganta, to dosyć kontrowersyjne twierdzenie. Czuję się w nim jednak usprawiedliwiony, bo kiedy (z niemałym stresem) przyznałem się do tego kiedyś samemu panu Tomaszowi, to z tym swoim zawadiackim uśmiechem na ustach powiedział tylko: zupełnie mnie to nie dziwi – ja byłem wtedy młody, a ty jesteś młody teraz; to współgra, nomen omen.

Tomasz Stanko Quintet fot. Paweł Karpiński

 

I choć od czasu tej rozmowy minęło dobre kilka lat, to wciąż czuję się młody i… teraz będzie dziennikarskie free, które zapowiadałem już na wstępie tego tekstu. Janusz Stefański po wielokroć gra tu rozpędzone, połamane, drum’n’bassowe brejki, do których kontrabas Bogusława Suchanka klei się jak w najlepszych czasach wczesnego Reprazentu Roniego Size’a. Rytualne wręcz, transowe fragmenty w których Janusz Muniak korzysta z różnych przeszkadzajek bardziej niż z muzyką folklorystyczną dalekiej Azji kojarzą mi się z szamańskim dubem i dubstepem z równie długiej jak kreatywnej linii za której rys odpowiadają w równym stopniu Lee „Scratch” Perry i Shackleton. Skrzypce Seiferta natomiast brzmią tu niekiedy jak gitara elektryczna przepuszczona przez noise-rockowy przester i wyrzucająca z siebie krótkie, niemelodyjne, sonorystyczne frazy. Nisko zawieszona, burdonowa partia, która zamyka trzeci z indeksów na tej płycie nikogo raczej by nie zaskoczyła na którymś – co bardziej kreatywnym – doom metalowym albumie, a wszystkich boom-bapowych sampli, jakie przewijają się przez ten longplay nie dam rady tu żadna miarą wypisać. Niech więc zajmą się nimi beatmakerzy, bo jak powiedział mi Tomasz Stańko to sampling jest skrzypcami naszych czasów, współczesnym stradivariusem.

Akademiccy muzykolodzy i konserwatywni jazzowi dziennikarze niech zajmą się rozkładaniem tego wszystkiego na czynniki pierwsze i analizowaniem tego w jaki sposób smyczkowe arpeggia zastępowały w kwintecie Stańki fortepian. Miłośnicy katalogu wytwórni ECM niech powtarzają nic nie znaczące, puste frazesy o tym, że to trudna muzyka, a ja w tym czasie potańczę sobie do rytmu napędzającego „trójkę”, wyobrażę sobie beat powstały na bazie brudnej, nowojorskiej frazy rozpoczynającej „piątkę” i zrobię pull up przy poruszającym dialogu trąbki ze skrzypcami, który zamyka ten album. Bo ten Stańko, to był, kurde, GOAT.

Tomasz Stanko Quintet fot. Marek Karewicz