Proprywacja sensoryczna

O ile ciągłe niezaspokajanie pewnych wymogów biologicznych bądź psychologicznych nazywa się deprywacją, to karmienie i sycenie owych potrzeb już swojego osobnego określenia nigdy się nie dorobiło. I nie chodzi mi tu wcale o przebodźcowanie czy też przesycenie rzeczonymi wrażeniami, ale swego rodzaju stan indukowanej równowagi czy wręcz – więcej – dobrostanu. Właściwie jedyne słowa służące do nazywania podobnej kondycji pochodzą z porządku metafizycznego, religijnego czy też psychodelicznego. Bywają bowiem rzeczone chwile nazywane ekstazą, nirwaną albo tym trudnym do opisania poczuciem połączenia, które znają wszyscy użytkownicy LSD. I choć pierwszy wspólny krążek Sofie Birch i Antoniny Nowackiej usprawiedliwia po części korzystanie z   sakralnego bądź – może bardziej – ceremonialnego języka, to „Languoria” jest muzyką dewocjonalną jedynie w rozumieniu jej jako pewnej formy ofiarowania czy też ślubowania, nie dźwięku wychwalającego któregokolwiek Pana lub Panią. Duńska eksperymentalistka poruszająca się po rubieżach syntetycznej kameralistyki i nagrań terenowych, tworzy głównie ambient w definicji post-Enowskiej czyli muzyki tworzącej przestrzeń, a nie wpasowującej się w nią niczym skrzętnie dobrany mebel. Polska wokalistka traktująca głos jako nośnik melodii, barwy i emocji, nie treści jest tymczasem wprost wymarzoną mieszkanką i dekoratorką tych miejsc. Po raz pierwszy obie spotkały się na scenie warszawskiego festiwalu Ephemera, by po kolejnej wspólnej improwizacji na krakowskim Unsoundzie, zadecydować o pracy nad kooperacyjnym albumem zarejestrowanym zeszłej zimy w Kopenhadze. Album ten jest delikatny, czuły i jakkolwiek to słowo by nie było wytarte, po prostu piękny. Otula słuchacza swoją spoistością czy wręcz totalnością, wznosi ponad po wielokroć przykrą codzienność i wprowadza w życie spokój i harmonię. Przywodzi mi na myśl liczne, indyjskie kanały telewizyjne, które 24 godziny na dobę puszczają pieśni religijne w towarzystwie zwykle bardzo prostych animacji przedstawiających hinduistycznych bogów bądź po prostu… wschody i zachody słońca. Służy za być może najlepszą możliwą muzykę sakralną czasów radykalnego przewartościowania tego czym jest duchowość, wiara i kościół; nowej ery wodnika w której bezbożny człowiek szuka ujścia dla swoich mistycznych potrzeb. I choć coraz liczniejsze, komercyjne komory deprywacyjne pozwalają swoim bywalcom (nie)doświadczyć naprawdę wiele, to być może kabina w której jedyne bodźce dochodziłyby człowieka właśnie z „Languorii”, mogłyby dać ludzkości nawet więcej. Wspólny album Birch i Nowackiej nie dość bowiem, że jest bytem na wskroś synestetycznym – który nie tylko się słyszy, ale również, przy odrobinie skupienia czuje, smakuje i widzi – to jeszcze jego każdy ton koi, równoważy i wprowadza wspomniany już tu, tak dzisiaj trudny do znalezienia a jednocześnie przecież niezbędny dobrostan.