Gdy Julek Płoski na początku 2018 roku wydał swój debiutancki album pod tytułem „Tesco”, właściwie w moment zasilił szeregi najciekawszych krajowych producentów poruszających się po rubieżach muzyki eksperymentalnej i tanecznej, konceptualnej i klubowej, narracyjnej i… odklejonej. Wszystko to naraz, w tym samym momencie i w tym samym czasie, gdyż Julek tworzy muzykę nadmiaru, którą nie sposób zamknąć w jakiejkolwiek z istniejących szufladek gatunkowych. Od tamtej pory wypuścił jeszcze jeden album, trzy EPki i kilka luźnych numerów czy remixów, a w międzyczasie grywał na takich festiwalach jak Unsound, Up To Date czy Avant Art i w szeregu krajowych klubów i galerii. Jego najnowsze wydawnictwo – na wskroś imponująca wirówka stylów i wpływów o tytule „Julek! Julek! Julek” https://radiomeister.pl/julek-julek-julek/ – dało mi tymczasem pretekst by zaprosić go na chatę i nad kubkiem herbaty pogadać trochę o tym co mu dało DJ Hero, a co zabiera post-ironia, o tym jak się czuje w klubie i czego słucha na terapii, o chronicznym niewyspaniu, kompulsywnym pochłanianiu popkultury i tym co w prawdziwym życiu jest… najlepsze! Zanim jednak do tego przeszliśmy, zanim w ogóle zdążyłem włączyć dyktafon już dobre kilkadziesiąt minut przedyskutowaliśmy o kinie:

Filmy Roberta Eggersa („Czarownica”, „Lighthouse”, „Wiking”) – na przykład – są dobre i widzę w nich naprawdę wiele ciekawych kwestii ale też nie ma w nich nic… nieuchwytnego, czegoś, co by mnie tak z tyłu, po plecach drapało. Bo ja chyba wolę filmy, które są czasem nawet nie do końca udane. Choćby taki horror – „Kolor z przestworzy” – nie zawsze najlepiej zagrany, w wielu aspektach niedopieszczony i niedoszlifowany, niekiedy wręcz kwadratowy czy idiotycznie przerysowany; niedopowiedziany i… niedokończony. I może właśnie przez to odczuwam go bardziej emocjonalnie. Mam wrażenie, że stawia mi on więcej pytań na które chciałbym znać odpowiedź. A o filmach Eggersa dobrze mi się myśli i mogę je sobie zawsze porozkminiać, ale wszystkie te odpowiedzi mam od razu podane na tacy, bo w nich ta psychoanalityczna podkładka jest podana wprost, od razu dociera. Ja natomiast wolę jak film nie dociera od razu – wolę jak najpierw widać błysk, a dopiero później słychać grzmot.

by Filip Preis

Ja w ogóle jakiś czas temu zrezygnowałem z tej sztandarowej – i nic właściwie nie znaczącej – klasyfikacji rzeczy na dobre i złe; wolę dzielić je na ciekawe i… nieciekawe.

Ja też chyba wolę ciekawe rzeczy… Mam wrażenie, że moje ulubione filmy i płyty niekoniecznie są zawsze dobre. Zwykle są to rzeczy przy których czuję, że nie do końca je pojmuję i też przez to bardzo chcę je dalej odkrywać. Widzę w nich jakieś niedociągnięcia czy braki warsztatowe, ale coś mnie w nich łapie emocjonalnie, coś mnie do nich ciągnie, coś… efemerycznego. Najfajniejsze są właśnie takie rzeczy, które chwytają mnie znienacka i sam nie wiem czy one są dobre czy złe; nie mogę ich do końca rozpracować, a jednocześnie potrzebuję do nich wracać. To sprawia, że ja się wtedy nieporównywalnie lepiej kontaktuję sam ze sobą, bo sprawdzam dalej czemu tak to na mnie zadziałało, czemu moje ciało zareagowało w taki a nie inny sposób. Dzięki temu mogę poznać się lepiej z danym filmem czy płytą ale też z samym sobą.

Skoro jesteśmy przy odbiorze, ciekaw jestem czy w przypadku swojej własnej twórczości jakkolwiek go projektujesz? Albo prościej – kiedy komponujesz muzykę to działasz bardziej spontanicznie i instynktownie czy analitycznie i rozumowo?

Staram się działać spontanicznie ale nie pozwalam sobie na pełen spontan, bo wydaje mi się, że to by było niezdrowe tak dla mnie jak i mojej muzyki. Jakbym w ogóle nie myślał o koncepcie, narracji i pewnej linearności tego przebiegu, jakbym nawet nie próbował jakoś okiełznać tego całego bałaganu, to sam bym chyba nie był z tego zadowolony. Bo punktem wyjścia zawsze jestem ja – to czego potrzebuję i czego szukam w muzyce czy też szerzej sztuce. Jak komponuję to te rzeczy wychodzą ze mnie w jakichś takich wręcz spazmatycznych odruchach, ale jak później mam już te szkice przygotowane i zabieram się za domykanie i selekcję utworów, to zawsze coś przytnę, coś wydłużę; dużo myślę o tym jak to zagra ze sobą i jak też zagra dla odbiorcy. Jakbym robił te rzeczy tylko dla siebie i nie myślał o narracji czy tym na ile to będzie angażujące, to nie miałbym z tego za wiele funu, bo ja bardzo potrzebuję odzewu i grania koncertów; mam dużą potrzebę tworzenia doświadczeń. A też mam wrażenie, że takie doświadczenie może być w pełni zrozumiałe dla odbiorcy tylko wtedy, kiedy spreparuję je na wpół spontanicznie, a na wpół mechanicznie. Boję się, że jakby to wszystko było za bardzo moje, to by mogło być nudne i nieciekawe.

by Filip Preis

Myślisz, że może mieć to jakiś związek z tym, że od bardzo młodego wieku obcowałeś z odbiorcą tworząc różne treści w internecie? Filmiki na youtube czy recenzje na portalach filmowych…

W sumie to było tego całkiem sporo. Od czwartej czy piątej klasy podstawówki miałem kanał na youtube na którym grałem w gry i o nich opowiadałem. Bardzo wcześnie zacząłem tego potrzebować… A może późno? Bo druga połowa podstawówki to jednak jest dosyć późno jak na takie potrzeby – na potrzebę prezentowania się…

Z czego wynikła ta potrzeba? Prowadzenie kanału na youtube było już wtedy pośród nastolatków jakkolwiek popularne?

Dziś na pewno robi to nieporównywalnie więcej osób i być może nawet wtedy było ich więcej w Warszawie czy innym dużym mieście, ale ja jestem z Olsztyna… Nie pamiętam, dokładnie, który to był rok – ledwie kilka lat po powstaniu youtube’a i ta scena letsplayerska właściwie jeszcze nie istniała. Całe dnie właściwie spędzałem na riserczowaniu tych kanałów i pamiętam jak pierwsze razy oglądałem Gimpera czy Blowka – wszystkich tych gigantów youtube’a co mają dziś miliony subskrypcji, a wtedy ledwie dobijali do pięćsetki. Tych ludzi nie było wtedy zbyt wielu, a ja się jeszcze tego dodatkowo… wstydziłem. Ani w gimnazjum ani w liceum nie mówiłem o tym właściwie nikomu – wiedział o tym mój najlepszy przyjaciół i… tyle. Z muzyką było już później łatwiej, ale kanał na youtube to była dla mnie zawsze bardzo wstydliwa rzecz i do dzisiaj tak jest, bo jak mnie wcześniej pytałeś o to czy ci go pokażę, to powiedziałem, że nie. Może dlatego, że jest tam mój głos i to, że ja tam gadam, co mnie bardziej odkrywa… Choć też nie, bo w sumie to muzyka mnie bardziej odkrywa, ale… mniej wprost.

Kiedy więc pojawiła się w twoim życiu muzyka?

Ja po prostu strasznie dużo grałem w gry; całe życie napierdalałem na kompie. Jak odkryłem kompa to już nie dało mi się go zakazać czy ograniczyć na nim czasu – w ogóle nie dało się mnie od niego oderwać; to było fizycznie niemożliwe. Wracałem ze szkoły, napierdalałem na kompie i szedłem spać na… jak najmniej godzin. Nocowałem przez tydzień u kolegi i dzień w dzień szliśmy po szkole do biedronki po czekoladę i czipsy, a później napierdalaliśmy na kompie do piątej rano i spóźnialiśmy się rano na przyrkę. To była moja wielka miłość i do dzisiaj to jest moja wielka miłość… wielkie uzależnienie. Najpierw były gierki i konsola Playstation 3, potem było DJ Hero, gdzie wymasterowałem na pięć gwiazdek wszystko na hardzie i wtedy zapytałem taty czy by mi się na święta nie dołożyli do jakiegoś basicowego kontrolera DJskiego i jak go wtedy dostałem, to zacząłem na nim miksować jakieś rapy z dubem i reggae.

Czemu akurat z dubem i reggae? To był ten czas boomu na polski dancehall – Jamal, Vavamuffin i East West Rockers?

Mój tata słucha głównie rapu i jazzu i ja też w sumie do dzisiaj słucham tego najwięcej. A, że DJ Hero też było w dużej mierze rapowe, to był taki mój podświadomy, automatyczny wybór. Moi pierwsi ulubieni muzycy, to byli raperzy i drum’n’bassowcy; bardzo też lubiłem takie polskie, dubstepowe kompilacje mojego taty…

by Jovan Mrowinski

Dub out of Poland.

Dokładnie! Prosiłem go o to, żeby mi puszczał któreś konkretne numery z tego i… napierdalałem. I też wydaje mi się, że jak tego pierwszego dnia po świętach odpaliłem ten kontroler, to miksowałem na nim właśnie coś z Dub out of Poland. Na tym kontrolerze podjąłem też jakieś moje pierwsze próby producenckie – samplowałem krótsze fragmenty i to kleiłem jak puzzle w jakieś nowe kompozycje. A potem pojawiło się FL Studio i w chuj lo-fi hip-hop beats to study to dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wtedy zacząłem spędzać przy tym kompie jeszcze więcej czasu, bo jak się odpaliłem do robienia muzyki, to w liceum spałem po dwie-trzy godziny dziennie. Bywały tygodnie, w które spałem po osiem-dziewięć godzin i… wtedy zacząłem strasznie chorować – zdarzały się dni, kiedy w ogóle nie mogłem wstać z łóżka, bo musiałem to odespać i przespać ciurkiem całą dobę. Nie mogłem nad tym w żaden sposób zapanować, bo bardzo kochałem gry i nie mogłem przestać robić muzyki, a do tego jeszcze trzeba było obejrzeć z dwa-trzy filmy dziennie i przejrzeć notatki z historii, żeby zdać sprawdzian następnego dnia. Na to wszystko, więc doby mi nie starczało.

Do snu jeszcze zaraz przejdziemy, bo nawet nagrałeś o tym kasetę, ale chciałem cię jeszcze podpytać o tę muzykę twojego taty. Nie miałeś potrzeby buntować się przed tym czego on słuchał?

Nie; zupełnie. Ja nigdy nie byłem typem buntownika, ale też buntowałem się na swoje sposoby – w chuj się z rodzicami się dogadywałem i po prostu nie wychodziłem całe dnie z pokoju i spędzałem je przy kompie. Przeciwko całemu światu mam wrażenie, że tak się wtedy buntowałem. Ale jeśli chodzi o kulturę, to ja nie miałem za bardzo czemu się przeciwstawiać, wręcz przeciwnie – chciałem tego jak najwięcej od moich rodziców zassać, bo oni oboje słuchali naprawdę wykurwistej muzyki, oglądali zajebiste filmy i byli w tej kwestii takimi rodzinnymi outsiderami. To wszystko było dla mnie mega cool. Jak miałem już te osiem czy dziewięć lat to im zazdrościłem, że jadą na koncert Pendulum albo Prodigy i szedłem sobie sam na plac zabaw gdzie puszczałem właśnie to Pendulum czy Prodigy na głośniczku. Do dziś zresztą regularnie słucham Prodigy – co jakiś czas zmieniają mi się ich ulubione albumy ale  na pewno nie ma w moim życiu miesiąca bez ich muzyki.

by Henryk Brzeski

W moim podobnie, ale wróćmy do spania.

Ja od zawsze źle spałem – od kiedy byłem małym dzieckiem i budziłem się z krzykiem w środku nocy, przez te wszystkie lata dorastania, kiedy starałem się właściwie w ogóle nie spać aż po dziś – nigdy mi to nie przeszło i przerobiłem chyba cały pakiet wszystkich możliwych problemów ze snem – koszmary, paraliże senne, nagłe wybudzanie się po ileś razy w ciągu nocy i kłopoty z tym, żeby obudzić się rano. I choć teraz śpię już dłużej, głębiej i ten sen jest coraz lepszy, lepszy niż kiedykolwiek wcześniej, to ja wciąż naprawdę nie lubię spać. Doceniam to, że mój organizm się wtedy regeneruje i z tego względu w ogóle oddaję się tej czynności, ale nie lubię zasypiania, snów, budzenia się… Po prostu nie lubię spać i to jest bardzo mocna rzecz w moim życiu. To jest upierdliwe, uciążliwe i jakbym mógł to bym w ogóle z tego zrezygnował. W liceum nawet próbowałem to zrobić i z jednej strony było to podyktowane tym, że miałem wtedy tyle do zrobienia, ale – z drugiej – tym jak bardzo przerażała mnie myśl o spaniu. Bałem się, że przyśni mi się coś chujowego do tego stopnia, że wolałem tego nie śnić. Bo ja też bardzo mocno przeżywam sny – tak emocjonalnie na mnie działa to, co się wydarza w przeciągu nocy, że ja wręcz mam wrażenie jakbym to fizycznie przeżył – jakby moje ciało wciąż to pamiętało; często wręcz wydaj mi się zmęczone tym co działo się przecież tylko we śnie.

Ja poznałem co tak naprawdę znaczy deprywacja snu dopiero jak dorobiłem się dzieci, ale dzięki temu chyba lepiej teraz rozumiem twoją muzykę. Bardzo zgrabnie bowiem potrafisz w swoich numerach oddać ten stan w którym znajduje się umysł notorycznie pozbawiany snu, a regularnie (prze)bodźcowany popkulturą.

To chłonięcie świata tak maksymalnie i z każdej właściwie strony – oglądanie filmów, granie w gry, słuchanie muzyki, przyswajanie tych wszystkich informacji i procesowanie wszystkich spraw do zrobienia – przez długi czas było dla mnie główną pożywką, ale też w pewnym momencie zaczęło mnie to strasznie rozstrajać. Wcześniej potrafiłem się w tym zatopić, czerpać z tego tylko przyjemność i nie zwracać uwagi na żadne negatywne konsekwencje, a w tym momencie bywa to równie zajebiste jak uciążliwe. To wszystko rzeczy, które wciąż są mi bardzo bliskie i chyba nigdy z mojego życia nie znikną ale.. stosunek do nich mam już trochę inny niż kiedyś.

Wybacz, że cię tak męczę o prywatę, ale to wszystko ma pewien cel – pozwala mi lepiej zrozumieć narracyjność twoich nagrań – rządzącą nimi dramaturgię, napięcie i te ciągłe wolty stylistyczne w których się lubujesz. Coś, co ja bym pewnie intuicyjnie wiązał z logiką snu, a u ciebie przynajmniej po części na pewno wynika z gier, które mi są zupełnie obce.

To na pewno bierze się z gier, ale też z… chęci poznawania. Bo ja naprawdę bardzo bym chciał zrobić album w jakimś stylu – z jakkolwiek w ogóle zawężonym polem manewru – ale… nie potrafię, bo nie znam wystarczająco ani moich potrzeb ani w ogóle siebie samego. Nie potrafiłbym robić muzyki w ten sposób, bo czuję, że wszystko to żyje we mnie naraz, w tym samym momencie – te gierki, te filmy, te rapsy, wszystkie te ulubione filmiki z youtube’a; to wszystko nie jest w żaden sposób posortowane i wręcz mam wrażenie, że chyba trudniej by mi się żyło jakbym to jakkolwiek poukładał – jakby to wszystko nieustannie ze sobą nie rozmawiało. Wydaje mi się, że gorzej bym wtedy znał siebie i mniej by mnie było w tym wszystkim co robię, a to przecież zawsze musi wychodzić ze mnie i moich potrzeb. Weźmy za przykład te motywy dawne, które w pewnym momencie zaczęły się u mnie pojawiać, bo ja po prostu coraz lepiej znam siebie i coraz więcej tych rzeczy w sobie odnajduję. Od zawsze właściwie słuchałem mnóstwa muzyki filmowej, ale też do niedawna się tego wstydziłem. Jeszcze chwilę temu na pewno bym się nie przyznał, że soundtracki z gier i filmów, to mój ulubiony gatunek muzyki.

by Filip Preis

Czemu? Bo jeśli słuchasz rapu to jesteś bardziej prawilny, jak techno – zabawowy, a jak popu – to… taki jak większość?

Sam nie wiem czemu. Może z obawy, że wyjdę na nudną osobę?!? Bo ja choć jestem zwykle utożsamiany z muzyką klubową, to naprawdę mało słucham muzyki klubowej; mam kilku wykonawców i parę płyt, które lubię sobie odpalić ale do naprawdę niewielu rzeczy, które z różnych powodów sprawdzam, kiedykolwiek w ogóle wracam. Słucham przede wszystkim muzyki filmowej, muzyki z gier i rapu. Bo nawet jeśli sam nie robię rapowych bitów, to bardzo lubię ten rapowy swing i lubię też to, że rap jest zawsze bardzo introspektywny, cokolwiek by się nie działo zawsze pozwala mi najlepiej spojrzeć na mnie samego. I też przez to, że jest taki introspektywny, to mnóstwo rzeczy – w kwestiach muzyki i brzmienia – zasysa, mieli i przetwarza. Nawet jeśli to zawsze jest zamknięte w tym bitowym swingu, to mam wrażenie, że gadać o sobie można właściwie do wszystkiego, do każdego gatunku i jakiegokolwiek brzmienia. I tak samo jest z muzyką filmową – ona też jest zawsze bardzo narracyjna i też czerpie inspiracje zewsząd, miesza w sobie wszystko. Dwie introspektywne, fabularne formy, które mogą pójść właściwie w każdą stronę i też zawsze starają się ubrać niuans jakiegoś większego, szerszego doświadczenia w krótką, zwartą formę. I być może zdarza się to też w innych gatunkach ale dla mnie to są te dwie przegródki muzyczne, które są zawsze świeże, zawsze otwierają mnie na nowe rzeczy i też zawsze pozwalają mi lepiej poznać mnie samego.

Już kilka razy pojawił nam się tu wątek muzyki jako narzędzia autoanalizy czy wręcz terapii…

Dla mnie to jest przede wszystkim jakaś forma odreagowania; muzyka jest dla mnie zawsze odreagowaniem. Wracają na moment do tego mojego spania – strasznie dużą część życia zajęło mi narzekanie na spanie i gadanie z lekarzami o tym dlaczego tak narzekam na to spanie. Materiał, który nagrałem na „Śpię” był więc dla mnie poniekąd jakąś kolejną formą tego narzekania, ale też trochę godzenia się z tym i może też nawet znajdowania na to jakiegoś nowego sposobu, nowej drogi. I mi się naprawdę o wiele lepiej śpi ostatnimi czasy, nieporównywalnie lepiej niż jak nagrywałem ten materiał. Po nim w ogóle nastąpił jakiś przełom i nie wiem – co prawda – czy to kwestia tej płyty… Skłaniałbym się ku temu, że raczej nie, ale jest to na maksa ciekawe, że tak to się zbiegło w czasie – że to był sam peak tych moich najgorszych doświadczeń ze spaniem i poczuciem realności.

Dorzućmy do tego równania jeszcze jeden wątek – maksymalizm, jakbym miał w dwóch słowach opisać komuś twoje nagrania, to nie korzystałbym raczej z określeń gatunkowych, tylko powiedział, że to muzyka nadmiaru.

Ta muzyka jest taka maksymalna bo ja czuję, że wszystko co przeżywam i czego doświadczam jest maksymalne – moje emocje są we mnie maksymalne, moje postrzeganie zmysłowe jest maksymalne i też moje sny są maksymalne. Ja tak czuję świat, że wszystko jest duże, ważne i wszystko mnie obchodzi; wszystko dzieje się wszędzie naraz i ja się w tym wszystkim nieustannie odbijam. Cała ta dzisiejsza post-ironia jest trochę o tym, że trzeba się nieustannie odbijać od siebie samego i wszystkiego, co wokół – trzeba się kontrolować, być samoświadomym, autoreferencyjnym i… tego jest tak strasznie dużo. I dlatego chyba to wszystko, co robię jest takie maksymalne i rozpierdolone, ale ja sam też bardzo potrzebuję naiwności. Zależy mi na tym, żeby to wszystko istniało w jakimś takim uniwersum patosu i banału, czegoś co znajduję zwykle w kinie gatunkowym, które zawsze odświeża mi banię i daje dużo oddechu. Bo dziś wszystko jest post-ironiczne – intencję ma ukrytą albo nawet bardziej rozmytą; ona właściwie zawsze jest niejasna i naprawdę niewiele jest takiego prostego przekazu ziomeczku, od serca, pozdro dla hejterów. David Foster Wallace czy Thomas Pynchon – właściwie cały ten amerykański postmodernizm kiedyś to jakoś komentował, dekonstruował i parodiowała, a teraz pierwszy z brzegu film Marvela jest na wskroś samoświadomy i autoreferencyjny. Każdy jest autoreferencyjny dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo trochę inaczej się nie da. Wszystkie te moje patetyczne, banalne narracje są więc poniekąd jakaś formą ucieczki przed tym, ale jednocześnie ja przed tym uciec do końca nie potrafię, więc jestem po części również w tym autoreferencyjny i jest to tak trochę postmodernistycznie pozszywane.

To chyba dobry moment, żeby wrócić jeszcze na chwilę do terapii.

Muzyka jest dla mnie częścią jakiegoś procesu. To nie jest do końca świadome, ale tak to czuję – muzyka bardzo mi pomaga, ona wręcz ustawia mi życie – przestawia jakieś różne rzeczy w głowie i nawet puszczam moje nagrania na terapii. Jak zrobię coś nowego, to słuchamy tego wspólnie na terapii i później o tym rozmawiamy, bo przez pryzmat tego łatwiej jest mi spojrzeć na siebie z zewnątrz. W terapii schematów chodzi przecież z grubsza o to, żeby urealniać swoje potrzeby – docierać do nich po to, żeby później móc je realizować w zdrowy, nieunikający sposób. I ja nigdy nie powiem, że muzyka mnie uzdrowiła, bo to zrobili przyjaciele, terapia i moja praca nad tym, ale muzyka jest wręcz esencjonalnym elementem tego procesu. Boję się tego jak bardzo patetycznie to brzmi, ale jednocześnie potrzebuję o tym mówić, bo to jest bardzo ważny składnik mojego języka czy też działania pozajęzykowego. Z muzyką jest trochę tak jak z zapachami – są nawet takie terapie uaktywniające sensorycznie czy bodźcowo, gdzie jako dodatek do terapii dla dzieci i dorosłych  stosuje się różne aromaty, a dla mnie tym dodatkiem są moje nagrania, bo to one pozwalają mi patrzeć na siebie z zewnątrz; na to czego potrzebuję i czego szukam. 

A czego dzisiaj potrzebujesz i szukasz?

Teraz w ogóle robię taki album – poza tym, który jest już prawie skończony i wyjdzie w przyszłym roku nakładem Orange Milk Records – na którym dalej jest dużo szybkich melodii i krótkich dźwięków ale zabieram z tego perkusję i większość ścieżek, skupiam się na melodii, która jest… oczyszczona. Mniej jest w tym wszystkim tego napaćkania – środek ciężkości jest przeniesiony z nadmiaru dźwięków i tekstur do samej melodii. Wyszło to ze mnie – jak zwykle – bardzo intuicyjnie i spontanicznie, ale jak później puszczałem to na terapii, to poczułem, że to jest dla mnie kolejny krok w procesie szukania prostszych, zdrowszych i bardziej otwartych komunikatów, tak w muzyce jak i w życiu. I niby dalej to jest zapierdalające i mówi głównie o nadmiarze, ale jednocześnie też chcę, żeby było czystsze – żeby te melodie przechodziły w siebie gładko i nie nawarstwiały się zbytnio, bo też tego szukam w relacjach z innymi ludźmi i samym sobą. Coraz bardziej nudzi mnie ta cała autoreferencyjność i post-ironia; nudzi mnie tryhardowe, postmodernistyczne kino; nudzą mnie nadmierne dekonstrukcje zarówno w sztuce jak i gadaniu z ludźmi. Ironią czy samoświadomością da się dzisiaj przykryć właściwie wszystko i poniekąd staram się zaproponować sobie jakieś rozwiązanie na taki stan rzeczy. Jednocześnie jednak czuję, że to jest niemożliwe, bo nie jestem w stanie tego zrobić kiedy cały dyskurs i język komunikowania się korporacji, polityków, zwykłych ludzi i internetu – wszystko jest aktualnie podporządkowane tej ciągłej autoreferencji, temu ciągłemu odbijaniu się w samym sobie… Ta muzyka jest więc w jakimś stopniu ucieczką od tego odbijania, a jednocześnie też się w niej odbijam

Ciekawie tę zależność pokazują ścieżki, którymi idą ostatnimi czasy ludzie, których jeszcze chwilę temu zamknięto wszystkich w terminie deconstructed club. Wielu z tych post-gatunkowych, post-ironicznych dekonstrukcjonistów zaczęło przecież nagle nagrywać muzykę gatunkową. Yves Tumor gra glam-rocka, Shygril z płyty na płytę jest coraz bardziej r’n’b, a Rosalía przy „MOTMOAMI” mocno przytuliła się do sceny reggaetonowej.

Przez ostatnie miesiące ja słucham głównie Kizo, Sentino i muzyki filmowej, Griseldy, Molesty i Zipery; w ogóle nie wsiąkam w eksperyment, a muzyka klubowa nie potrafi mnie przy sobie utrzymać nawet przez chwilę. Dekonstruowanie i bycie samoświadomym jest dla mnie przestarzałe; nie ma w tym nic namacalnego, nic czego mógłbym się złapać emocjonalnie. Wszystko to, co się dzieje aktualnie wokół Ricka i Morty’ego jest dla mnie chyba najbardziej widocznym przykładem tego, że jakiś zwrot jest wręcz niezbędny, że za chwilę będzie konieczny. Jeszcze nie jesteśmy na tym etapie, żeby on ruszył pełną parą, ale już coś tam się na tyłach dzieje i to widać po tym jak różni artyści szukają oddechu w formach, które są co prawda trochę zgrane ale wciąż można je postawić w nowym kontekście, a niekoniecznie ciągle dekonstruować. Tego jest chyba najwięcej we współczesnym kinie japońskim i może też trochę w nowym horrorze ale on chyba jeszcze tego do końca tego nie skumał – tego, że można zrobić zajebisty film, który komentuje cały bagaż popkulturowy i emocjonalny tego za co się zabiera, ale jednocześnie nie przestaje być – po prostu – dobrym horrorem czy filmem akcji, nie mruga cały czas do widza i jest się tam czego złapać. Bo też post-ironia jest dla mnie cała o takiej niemożliwej do spełnienia potrzebie bycia zauważonym – że bardzo tego potrzebujesz ale jednocześnie się tego boisz – chcesz, żeby cię widziano ale nie tak w pełni i naprawdę, bo to się wiąże z zagrożeniem – porzuceniem, znudzeniem, przed post-ironiczną krytyką. Rick i Morty działa moim zdaniem w ten sposób, że bardzo tryhardowo udaje, że jest taki bezpretensjonalny i naiwny, a to jest show robione z wielkim poczuciem wstydu dotyczącym swojego materiału źródłowego i korzeni z których takie narracje wyrastają. Wszystko jest tam robione z ogromnym dystansem, żeby przypadkiem nie wyszło na to, że coś jest dla tych twórców ważne, coś co ktoś inny mógłby uznać za śmieszne, żenujące czy – w ogóle najgorzej – nieinteresujące.

by Filip Preis

Wspomniałeś o Griseldzie – dla mnie to jest idealny przykład tego, że dziś muzyka gatunkowa – tworzona z pełną, szczerą intencją tworzenia muzyki gatunkowej – jest i tak przepuszczona przez wszystkie doświadczenia dekonstrukcji i tych różnych zależności z post- w nazwie. Bardzo mnie bawi to jak miłośnicy prawdziwego rapu – rozumianego jako 90sowy boom-bap – wychwalają Westside Gunna, bo jakby jego płyty wychodziły w latach dziewięćdziesiątych, to ci sami ludzie mówiliby, że piszczy jak dziecko, nie umie rapować, bo powtarza w kółko te same słowa i w ogóle te jego bity to jakiś żart jest, bo nie ma w nich bębnów.

Wszystko jest zamulone, przesunięte, rozmyte… ale buja w chuj. Niby jest to bardzo lekkie, ale też czuć w tym, że on to wręcz ciosa – takie grubo ciosane są te jego numery, a jednocześnie bezpretensjonalne. Niesamowicie mu to wszystko wychodzi, szczególnie jeszcze przy takim tempie wydawniczym. Bo ja to wszystko jakoś ubieram w słowa, ale mówię bardziej o tym, co bym chciał niż tym, co robię. Jeszcze nie umiem od tego wszystkiego uciec, bo jeszcze się nie nauczyłem jak można rozmawiać w inny sposób; wręcz nie mam gdzie się tego uczyć. Gadam o tym na terapii, kminie to czasem z ziomkami, ale na ASP na którym jestem czy na filmówce na której byłem wcześniej, to jest ciągłe łaknienie dekonstrukcji i transgresji, takiego trochę mechanicznego analizowania siebie, komentowania siebie i ciągłego przekraczania siebie. Dlaczego w szkole artystycznej wciąż się uczy rzeczy, które są tak zgrane?!? Przecież cała popkultura już od kilku lat się na tym opiera. Ten wspomniany już tu Marvel jest dziś na wskroś transgresyjny, potrafi sam siebie zdekonstruować i skomentować na przestrzeni jednej sceny.

To jest dla mnie bardzo ciekawe, że masz taki odrzut od tego trybu i języka, bo jednak – w przeciwieństwie do mnie, który poznał je dopiero na pewnym etapie życia – chyba w nich wyrosłeś.

Ja jestem nauczony rozmawiania w ten sposób bo ja się wychowałem w internecie – ja jestem z internetu – to tam poznałem moich najlepszych przyjaciół, to tam zyskałem moją publiczność i to jest już w moim DNA. Nie mogę się tego oduczyć. Mogę co najwyżej nauczyć się dodatkowo nowego języka i znaleźć jakieś narzędzia oswajania się z tym i rozpracowywania tego, ale to już zawsze będzie we mnie. Może mogę sprawić, żeby trochę zwiędło i przestało kiełkować ale ten zdewaluowany język – język zdewaluowania siebie samego, swoich przekonań i emocji – on nadal we mnie zostanie. I ja nie chciałbym teraz mówić o tym, że trzeba koniecznie docierać do swoich korzeni, być sobą i znajdować tego pierwotnego siebie w… dupie, bo to jest dla mnie niemożliwe, to jest bullshit. W prawdziwym życiu jednak chyba najlepsze jest to, że możesz sobie wybrać rolę, którą w danym momencie odgrywasz i którą jesteś, a w internecie i post-internetowej popkulturze jesteś nieustannie we wszystkich rolach naraz – odbijasz się we wszystkim, wszystko odbija się w tobie i to jest… zajebiście męczące. Bardzo więc bym się cieszył jakby to myślenie udało mi się wreszcie kiedyś przenieść na muzykę. Próbuję to zrobić ale to jest karkołomne.

Twoja najnowsza EPka – wydane ledwie przed paroma tygodniami „Julek! Julek! Julek!” – jest tymczasem bodajże najbardziej przeładowaną, post-wszystko produkcją w twojej dyskografii, 14 minutami nieustannego nadmiaru wpływów, gatunków, estetyk i dźwięków.

Bo zanim się za nią w ogóle zabrałem, to już właściwie skończyłem mój przyszłoroczny album dla Orange Milk Records. Jak już nagrałem na niego ostatni utwór, to… zupełnie nic nie potrafiłem z siebie wykrztusić – nic sensownego, składnego i emocjonalnie satysfakcjonującego. Doszedłem więc do wniosku, że muszę się trochę powygłupiać. Potrzebowałem czegoś prymitywnego czy wręcz idiotycznego i tak narodził się trailer-core, bo trailery w bardzo prosty i efektywny, zgrany i naiwny sposób kondensują tę strasznie przecież szeroką paletę tego, co się dzieje w danym filmie. Czasem zdradzają zbyt dużo, czasem za mało, niekiedy są zachęcające, a innymi razy męczące, ale właściwie zawsze opierają się na tych kilku wytartych strukturach, które… w chuj działają. Zawsze mnie te bas dropy rozpierdalają, zawsze działa na mnie ten prosty build up – Tuuuuuuu TU Tu tu tu tszzz. Krótko i maksymalnie – jak na tej mojej nowej EPce, na której część numerów ma po dwadzieścia sekund, a całość nie trwa nawet kwadransa. I muszę przyznać, że mnie samego ta EPka trochę męczy, ale też zawsze właściwie jest tak, że jak już coś wydam, to przestaje mi się to podobać i dopiero po jakimś czasie mogę do tego wrócić i powiedzieć, że w sumie spoko. To był jakiś etap, który mam już za sobą – wysrałem to z siebie i teraz już robię coś w zupełnie innych rejestrach. Dalej jest w tym pełno build upów, dropów i epickości ale już bez takiej przesady; nie próbuję już wzbudzać emocji tak łopatologicznymi metodami. Ta EPka pomogła mi to rozpoznać i się z tym pogodzić – skumać, że nie muszę się martwić o to czy coś nie będzie przypadkiem zbyt męczące czy nieskładne narracyjnie. Przez chwilę się tego obawiałem ale w końcu te lęki zakopałem i doceniłem to, że takie emocjonalne wygłupianie się jest czasem po prostu zdrowe. Tak w muzyce jak i w życiu.

Fascynujące jest to jak te twoje różne procesy wewnętrzne realizują się w dźwięku, bo zwykle wydaje mi się, że odbywają się one w człowieku, a dopiero później znajdują swoje odzwierciedlenie w muzyce. U ciebie jest tymczasem na odwrót.

To jest zajebiste, że tak to morfuje w różne strony i mega się jaram tym w jaką stronę to może dalej iść. Bo ja się czuję dostrzeżony i doceniony, ale też często nie w ten sposób w jaki bym chciał. Zawsze w tej recepcji medialnej jest jakiś zgrzyt. Przy „Tesco” było go stosunkowo najmniej, a od tamtej pory – coraz więcej. Dlatego dużo ważniejsze są dla mnie zwykle opinie ludzi po koncertach. Po tym jak grałem jakiś rok temu w Pogłosie podeszło do mnie dwóch typów – jeden powiedział, że to muzyka do Hobbita na kwasie, a drugi, że to jest zajebiste, ty masz wysrane na ironię i to było… wspaniałe, niesamowite; poczułem się tak bardzo nakarmiony tym, co mi wtedy powiedział, bo też to jest chyba pierwszy wywiad, w którym ktoś mnie nie spytał czy to co robię jest ironiczne…

Ja nigdy bym ci takiego pytania nie zadał z bardzo prostej przyczyny – dlatego, że powaga i ironia są dla mnie zupełnie anachronicznymi pojęciami.

Dokładnie! To nie ma zastosowania do… niczego w tym momencie; to sprowadza to doświadczenie, do bardzo binarnych kategorii, a tego chyba żaden muzyk nie lubi. Bo ja sam wręcz uwielbiam metkować rzeczy – mam filmweba, rateyourmusic i goodreads, kocham stawiać gwiazdki, ubóstwiam gatunki, rozmowy o nich i zawsze jestem bardzo ciekaw kto jak nazwie moją muzykę – ale pytanie o to czy coś jest ironiczne czy też może jednak nie, czy jest na serio czy na żarty, jest już na serio tak zgrane i nudne, że możemy je chyba sobie wszyscy wreszcie odpuścić.

Skoro pojawiło nam się tutaj metkowanie i różne formy kategoryzacji, powiedz mi jak ty się czujesz w klubie? Bo nie ważne czy on jest deconstructed czy nie, to mam wrażenie, że wylądowałeś w nim poniekąd przypadkiem.

Ja się wszędzie czuję trochę odklejony; nie wiem czy wszyscy artyści tak mają, chyba nie wszyscy… Ja chciałbym, żeby kluby trochę więcej ryzykowały, żeby bookerzy trochę więcej ryzykowali, żeby DJ’e trochę więcej ryzykowali i żeby producenci też trochę więcej ryzykowali. I ja sam nie jestem w tym żadnym mistrzem, ale bardzo bym chciał, żeby były trochę lepsze warunki ku temu, żeby to robić – żeby ramy były szersze a programy bardziej wymieszane. Grałem teraz niedawno na Avant Arcie w Berlinie i poza mną tego wieczoru występowało jakichś czterech eksperymentalnych artystów, którzy wszyscy robią ambienty i drony, więc jak ja tam wjechałem z moim albumem – który też jest poniekąd eksperymentalny ale są tam również pasaże symfoniczne i dawne instrumenty… MIDI – to ja tam zupełnie do niczego nie pasowałem. I tak samo jest wtedy jak gram w klubach z ludźmi co gustują w deconstructed clubie – że te moje rzeczy też są niby dekonstrukcyjne i jest w nich sporo bitu, ale jednak ich nie ciągnie bit tylko melodia, a to, że są takie rozbuchane i rozciapciane sprawia, że to nie zawsze tam siada. Jeśli więc sam miałbym podejmować te wszystkie decyzje, to pewnie podejmowałbym inne ale ja też nie potrafię spojrzeć na siebie z zewnątrz, więc… nie wiem. Dla mnie to zawsze było dziwne, że tak głęboko w te kluby zostałem wciągnięty, bo „Tesco” było przecież bardzo przymulone i chyba nie do końca zdatne do tańczenia, na „Śpię” bit pojawiał się w ogóle tylko w trzech czy czterech numerach, a „Human Sapiens” było – co prawda – najbardziej bitowe ale też chyba za bardzo bezwstydne, kolorowe i zapaćkane jak na muzykę klubową. Ta muzyka nigdy nie jest podporządkowana bitowi, rządzi nią melodia i jakaś taka dramatyczna struktura i patos zaczerpnięty z muzyki filmowej.

A nie wydaje ci się, że ta twoja przypadkowa kariera klubowa mogła mieć wpływ na to, że z różnych patentów i motywów przyrodzonych tej scenie korzystasz dziś nieporównywalnie więcej niż kiedyś?

Nie sądzę. Bo jak się przeprowadziłem do Warszawy, to naprawdę dużo chodziłem na imprezy i faktycznie zacząłem wtedy słuchać muzyki klubowej ale też nie zacząłem jej wówczas robić. Odkrywałem ile radości może mi dawać bit cztery na cztery, słuchałem takich rzeczy i tańczyłem przy nich ale ja wciąż nie czuję, że mam to w moim DNA. Bo jak się zjaramy z ziomkami, to najbardziej lubię napierdalać do Philipa Glassa albo muzyki ze Star Treka, do Sentino albo Kalibra 44 i chyba moja muzyka jest bardziej temu podporządkowana. Te patenty i motywy ze sceny klubowej traktuję natomiast chyba bardziej… instrumentalnie, nomen omen.

To na koniec jeszcze tylko zdefiniuj mi to ryzyko o którym wcześniej mówiłeś.

To może zostańmy przy tych koncertach o których wcześniej gadaliśmy – ja się na nich strasznie szybko nudzę, dlatego sam gram od dwudziestu sześciu do trzydziestu dwóch minut i nigdy nie przekraczam tego czasu. Zdecydowana większość koncertów jest dla mnie strasznie nudna i w tym roku były chyba tylko trzy, które mnie złapały – Squid, Żabson i Ewa Sad. To, co mnie najbardziej podjarało na Squid, to, że oni napierdalali te swoje panczury, później robili długi noise’owy pasaż, potem wjeżdżał ambientowy fragment, z którego wchodzili w drone’a i nagle wypierdalali gitary – wchodzili z syntezatorami i wyłaniał się z tego bit; potem tłukli przez kilka minut footwork i znów brali gitarę, żeby się znów wydzierać. To dla mnie świadczy o dużej samoświadomości albo wręcz przeciwnie – o tym, że potrafią czasem porzucić samokontrolę, co jedno drugiego przecież nie musi wykluczać. To wszystko grało ze sobą tylko dlatego, że oni przechodzili z jednego rejestru w drugi z taką swobodą, że nawet jeśli nie mogło to zaistnieć w ramach żadnej konwencjonalnej, linearnej narracji, to miało doskonały sens. Doskonale oddawało też ich temperamenty, a wydaje mi się, że wielu muzyków boi się swojego temperamentu; boi się jak zostanie odebrane to wszystko na co mają ochotę. I może to ja mam jakieś pojebane wymagania ale jak jestem na koncercie wokalnym acapella, to się zastanawiam dlaczego nie pojawi się tam partia beatboxu, a jak jestem na drone’ach to bardzo bym chciał, żeby ktoś się tam spierdział. I – oczywiście – teraz przesadzam i przerysowuję, ale to wszystko jest przecież w tych ludziach, więc nie wiem dlaczego pokazują tylko tę wystudiowaną cząstkę siebie?!? Nie rozumiem dlaczego ludzie mają różne projekty, różne tożsamości i występują pod różnymi aliasami; czemu to wszystko musi być rozrzucone po tych wszystkich, oddzielnych przegródkach?!? W jaki sposób rozdzielenie ma pomóc w kreatywnym procesie twórczym?!? Może to niektórym daje oddech, że zamykają jedną furtkę i wchodzą do drugiego ogródka ale ja chyba czuję, że oddycham najlepiej jak korzystam z tego wszystkiego naraz. I czuję też, że bawię się najlepiej jak jestem poważny i pierdzę naraz.