Pop-atrz dookoła
Ktoś bystry stwierdził kiedyś, że artyści w przeważającej mierze dzielą się na dwa typy – wystrzelonych indywidualistów, którzy wszelkie inspiracje czerpią ze swojej nieposkromionej fantazji czy osobistego przemiału zewnętrznych wzorców i towarzyskich agregatów, którzy nieustannie odbijają się od innych i zapalają się najjaśniej w asyście równie twórczych głów. I choć nie pamiętam kto był autorem tej obserwacji, to w ogromnej mierze się z nią zgadzam. Bo weźmy pod lupę taką na przykład Monikę Brodkę. Po tym jak wyswobodziła się z okowów statusu gwiazdy talent show i schematów polskiej fonografii przełomu milleniów, trafiła na Bartosza Dziedzica i wspólnie z nim wyruszyła szlakiem równie hitowego jak osobistego, folk-tronicznego popu. „Granda” nie dość, że była jej głośną i wymowną deklaracją niepodległości, to jeszcze okazała się być wielkim sukcesem komercyjnym. Później było „Clashes” i „Brut”, płyty momentami ciekawe i w swoich założeniach równie autonomiczne jednakże względem światowego obiegu muzyki – do którego też Brodka złożyła wówczas akces – nieco wtórne i w swojej oprawie wizualnej imponujące często bardziej niż sama ich treść dźwiękowa. Oba te krążki Monika napisała sama i oba też zaśpiewała po angielsku, wyrastając w międzyczasie na pierwszą damę krajowego avant-popu (w oryginalnym awangardowym rozumieniu tego terminu, a nie pozostałej po nim nic nie znaczącej wydmuszki w której pompowaniu lubuje się ogrom krajowych dziennikarzy muzycznych).
I choć nie potrafię jednoznacznie stwierdzić czy „Sadza” przekonuje mnie bardziej ze względu na powrót do języka ojczystego czy za sprawą współpracy z nieustannie poszerzającym swoje pole działania producentem znanym jako 1988, to skłaniam się ku twierdzeniu, że Brodka jest jednak rzeczoną agregatką. Łatwo wyczuwalna na social mediach chemia, która wytworzyła w tym duecie sprawiła natomiast, że ta niedostępna, natchniona diva stała się na powrót Moniką – równie silną jak kruchą, szczerą i wrażliwą, zwykłą dziewuchą, która o sercowych dylematach zapomina odpalając kolejnego jointa, a po mieście buja się częściej z młodocianymi skejt-punkami, niż z wzniosłą bohemą artystyczną. Jej wokal jest po rapowemu na froncie, słów wypowiada jakby więcej niż na poprzednich płytach, a efekty nakładane na jej głos służą przede wszystkim podbijaniu emocji, którymi każda z tych sześciu piosenek tętni, pulsuje i za sprawą których żyje. Muzyka tymczasem klei się do niej jak świeże kalifornijskie topy do palców – osiemosiem nie rezygnuje tu ze swoich cech charakterystycznych ani na jotę, a jednocześnie jakby mimochodem wyrywa się z rapowych ram, w których poniekąd zamknęły go Syny, W/88 i „Ruleta”.
Ambientowe poszukiwania, które prowadził kiedyś pod aliasem Etamski procentują dziś w procesie produkcji dużo bardziej przystępnych, popowych piosenek, a całość nurza się w od dawna już mu najbliższych brytyjskich (w)pływach muzycznych. Próbki lepią się do syntów, wokalne sample (min. z nastoletniej Moniki) lądują na screw, a nawet najbardziej chwytliwe melodie i rytmy znajdują swój kontrapunkt w pogłosach, przydźwiękach i szumach. Głos Brodki natomiast robi w tym wszystkim za… ASMR – wywołuje samoistną odpowiedź meridianów czuciowych, które niekiedy sprawiają, że kanaliki oczne napływają łzami, a innymi razy wprawiają biodra w rozbujany rytm; gdy trzeba czyszczą przepełnione dyski, a jeszcze kiedy indziej budzą krzemienie zapalniczek do pracy. Bo… tak działają podpalacze; stosunkowo rzadko w tandemach, ale kiedy już się to wydarzy są nieporównywalnie skuteczniejsi i trudniejsi do zatrzymania. I nie ma większego znaczenia czy ogień podkładają akurat pod równo chodzący, gęsto zapełniony, klubowy parkiet czy pod słuchawki głęboko wetknięte pod kaptur któregoś introwertyka. Czy może też nawet pod krajowe definicje tego czym może być pop…